Juliette Fay napisała powieść o dramacie młodej wdowy, której śmierć męża odebrała nie tylko towarzysza życia, ojca dwójki małych dzieci, ale także największego przyjaciela. Janie musi poukładać swój świat na nowo – minęło zaledwie kilka miesięcy od tragicznego wypadku, raz na zawsze zmieniającego jej życie. Kobieta zostaje sama, ale zamiast pogrążać się w głębokiej żałobie, musi zadbać o byt: swój i swoich dzieci. Zadanie niełatwe, ale wkrótce okazuje się, jak wiele życzliwości otrzyma od bliskich: sąsiadów, raczących ją domowymi wypiekami, krewnych, gwarantujących pomoc w opiece nad dziećmi, proboszcza, regularnie wspierającego ją duchowo i wielu, wielu innych. Jednak największy prezent, kolejny raz wywracający do góry nogami jej życie, Jamie otrzyma pośmiertnie od swojego męża…
„Weranda pełna słońca”, mimo brzemiennego, trudnego tematu, jest niezwykle ciepła i urokliwa. Główną bohaterkę opowieści poznajemy lepiej dzięki pojawiającym się gdzieniegdzie wpisom z pamiętnika – są one komentarzem do toczących się wydarzeń, stanowiącym miłe uzupełnienie. Oprócz Jamie mamy tu paletę innych postaci: dwójkę jej dzieci, zwariowaną sąsiadkę Shelly, kuzyna Cormaca z dziewczyną, ciotkę, matkę, brata, księdza Jake’a, budowlańca Tuga, Heidi z dziekciem i wiele, wiele innych osób. Dzięki temu powieść jest wielowątkowa, i choć koncentruje się na doświadczeniach Jamie, mamy tu wiele innych, przeplatających się z nią historii. Wszystko to sprawia, że książka jest pełniejsza, ciekawsza, a zakończenie nie jest jednoznaczne – w trakcie lektury pojawia się kilka możliwych scenariuszy przebiegu akcji.
Jest to bardzo mądra, wzruszająca powieść. Dzięki niej zbliżamy się do dramatu, który przecież może dotknąć każdego i obserwujemy jak można sobie z nim radzić – nie tylko jak sytuacja wygląda ze strony osób dotkniętych śmiercią bliskiego, ale także tych, którzy chcą pomóc. Jamie jest bardzo zamknięta w sobie, sfrustrowana, łatwo wpada w złość – wszystko dlatego, że musi maskować swoją słabość, nie może załamać się przed dziećmi. Ale ta skorupa czasem pęka, pokazując jej prawdziwe oblicze i to, jak bardzo tęskni za mężem. Życie jednak toczy się dalej i Jamie musi zmierzyć się z codziennością, z płaceniem rachunków, z posyłaniem syna do przedszkola, opieką nad kilkumiesięczną córką, z przygotowywaniem dla nich posiłków i zapewnianiem rozrywek. Musi zastąpić ich nieobecnego ojca, ale przede wszystkim musi wyprostować też własne życie, odnaleźć pocieszenie i szczęście. Bardzo szybko czytelnik wtapia się w świat Jamie, kibicuje jej zmaganiu się z trudnościami, pragnie, by odnalazła swoją drogę.
Z minusów: czasem bohaterka w swoim pamiętniku niepotrzebnie powtarza wydarzenia, które zostały już wcześniej opisane w narracji trzecioosobowej. W fabułę wpleciono też kilka scen, wątków, które nie przypadły mi do gustu, wydawało mi się, że są zbędne i tylko sztucznie wspierają opowieść.
I jeszcze gratka dla smakoszy - autorka zadbała o spis przepisów ciast, pojawiających się w książce. Dzięki temu możemy jeszcze bardziej zbliżyć się do Jamie, kosztując słodkości, którymi ona albo jej kuzyn, cukiernik, raczyli swoje podniebienia. Oprócz zwyczajowych podziękowań z tyłu książki pojawia się też opis przygody, jaka spotkała maszynopis. W tym miejscu kolejny raz naszła mnie refleksja ile trudu i wysiłku kosztuje autora praca nad powieścią, którą my połykamy potem w kilka chwil. Ale również przekonanie, że warto, że to jest potrzebne.
Książka tchnie nadzieją, tak samo jak jej słoneczna, piękna okładka. Czyta się ją szybko, płynnie, z niesłabnącą przyjemnością i ciekawością. Mimo traumatycznych zdarzeń, wokół których kręci się akcja, jest to powieść z optymistycznym przesłaniem. Podsumowując: książkę polecam jako lekturę na deszczowe, jesienne popołudnia, nadciągające już do nas dużymi krokami, bo można odnaleźć w tej pozycji trochę upragnionego słońca.
Ocena: 4,5/6