Gdybym napisała, że “Czarny Język” to wciąż nietuzinkowa i świeża powieść fantasy, pomimo wielu znanych już zabiegów i rozwiązań, pewnie niewielu by uwierzyło. Ale tak właśnie jest. Książka wykorzystuje już wykorzystane, bez bycia wtórną, a w takich wypadkach zdejmuję beret z głowy i składam ukłon. Bo “Czarny Język” to rzeczywiście bardzo świeża opowieść, pomysłowa i z przytupem.
Tytułowy Czarny Język, złodziej i przestępca, ma naprawdę na imię Kinch i jest okropny. Wredny, złośliwy, a na dodatek ma naprawdę sporo szczęścia. Po części dlatego, że jest wyznawcą lisiego boga oszustów. Jednak nie miał na tyle fortuny, żeby nie podpaść Gildii, która go wychowała i wyszkoliła. Kinch ma więc naprawdę sporo długów, które musi spłacić, jeśli nie chce zjełczeć w grobie.
Kinch to człowiek, którego bym się wystrzegała, gdyby nie jedna rzecz. Lubi koty.
Do kotów jeszcze wrócę, ale chciałabym najpierw odnieść się do tego, co czyni tę powieść tak świeżą. To świat. Doskonale opisany, z detalami, z ciekawą kulturą i zasadami magii. Aż chciałoby się go zwiedzić - gdyby nie był tak wredny dla każdego kto po nim chodzi. Pomimo, że magia wydaje się czynić z magów osoby niepokonane, nie każdy mag który stanie nam na drodze jest mistrzem w swoim fachu. A wtedy zaczyna się zabawa. Nie do końca wyszkolony mag będzie nam towarzyszył przez większość książki. Nie da się jej nie lubić.
Od razu podbiły moje serce przypowieści z różnych stron świata, którymi darzy nas narrator - czyli sam Kinch. Dodają akcji kolorytu i przez nie dowiadujemy się o obyczajach, religii i historii jeszcze więcej. Przez te właśnie przypowieści - jak ta o infantce - książka odrobinę przypominała mi “Nibynoc” (humor zresztą też). Nie jest tak dobrze napisana jak książki Kristoffa, ale “Czarny Język” to debiut. Gdyby każdy debiut był tak udany - zapewne wielu czytelników sięgało by po nie częściej.
Wracając… ach tak, do kotów. Kot Byczek to zdecydowanie gwiazda tej historii. Ślepy i uroczy, kryje w sobie… coś zabójczego. Wątek Byczka to kulka futra, która owija się wokół serca każdego kociarza. Więc jeśli kochasz koty, ta książka jest zdecydowanie dla ciebie. Także geneza pomysłu na kociego kompana jest interesująca - jej opis znajduje się w posłowiu.
Książka jest także niesamowicie zabawna. Gdybym miała ją do czegoś porównać byłyby to książki Marcina Mortki, zmieszane ze wspomnianą już “Nibynocą”. Jest niebezpiecznie, jest brutalnie, ale wszystko jest okraszone prześmiewczym i ironicznym żartem, który nie stroni od zabawnych i wymyślnych przekleństw. Przekleństwa są nie mniej dosadne i brutalne, co świat Buehlmana, ale humor sam w sobie jest bardzo inteligentny - a takie połączenie jest najlepsze.
Dodając do całej kreacji piosenki, którymi bohaterowie czasem umilają sobie czas, otrzymujemy bardzo barwnie przedstawiony świat, który mimo brudu, smrodu, przekleństw i ubóstwa, nie wydaje się być tak straszny. Bo jak można nie lubić świata, w którym sprzymierzeńcami są nam wiedźmy chodzące na trupich nogach, a główny bohater ratuje z opresji ślepego kocura?
Mam nadzieję, że kolejna porcja przygód Kincha już się szykuje. “Czarny Język” jest tak jakby przystawką - właściwa draka dopiero się wydarzy. I czuję, że będzie spora.