Powojenny i pookupacyjny Olsztynek. A w nim: Milicja małoObywatelska, Wehrmaht po lasach, Sowieci na karku, szabrownicy i Kabatowa z żywnością, rozdawaną na kartki. Układy, układziki, układziątka i ... ciemny las. A w lesie... A w lesie sponiewierany trup. Ale nie w trupie sprawa. Bo przecież, chłop zaginął, ale krowa, panie, zaginęła... W tych czasach żywa krowa była zdecydowanie ważniejsza niż żywy chłop, nawet jeśli mąż. Bo tylko chleje, panie, i na szaber chodzi. A wódka w Olsztynku leje się strumieniami...
Od tego sponiewieranego trupa w lesie rozpoczyna się cała powieść. Powieść, która akcja nie wykracza poza Olsztynek i najbliższe okolice No może kawalątek. Na tyle, na ile pozwala Milicja Obywatelska i ruscy. I paniczny strach przed lasem. I do tego Olsztynka przyjeżdża młody Stefan Malewski, świeżo upieczony milicjant (najlepiej z nich wykształcony, bo dwa lata studiów prawniczych za sobą jednak miał). I choć od trupa bez krowy rozpoczyna się powieść, to nie jest ów trup kluczową postacią, tyle mogę powiedzieć, żeby nie zdradzać leśnych tajemnic.
Zresztą, nawet gdybym zdradziła, to i tak nie miałoby to znaczenia dla przyszłych czytelników, bo clou całej książki to tło obyczajowo-historyczne, przepięknie rozbudowane i opisane w języku... o języku za chwilę :) Świetnie odzwierciedlone stosunki społeczne, multi narodowego wówczas, Olsztynka. Właściwie czytelnik czuje jakby po tych lasach biegał, chodził po ulicach zrujnowanego miasteczka, leczył rany po „zarobieniu kosą”, kradł rower aby pojechać "do miasta", a po cieniu postaci widział, czy to Szwab, Rusek, czy Polak. A może Żyd. W tej książce nie ma swoich, są sami obcy. Jedni bardziej, drudzy mniej - tak jak po wojnie, każdy walczy o swoje. Nawet dzieci - chociaż, czy to są dzieci? W czasach powojennych dzieciństwo nie istniało właściwie. Na stwierdzenie "to jeszcze dziecko", można zauważyć "to nie dziecko, to mały szabrownik, chuligan i kombinator". Tego zostały nauczone dzieciaki po wojnie. Choć w obliczu zagrożenia, wszyscy się łączą. Łącza w zmowie milczenia. Niby wszyscy wiedzą, a nikt nie powie. I taki jeden, co nie wiedział (wspomniany Stefan Malewski) nie wiedząc, że się nie da, ruszył w bój. Jak wspomniany w tytule szeryf. Sam, czy z pomocą, tego do końca nie wiadomo. Bo w tej książce tajemnica goni tajemnicę.
Przyznaję, nie mam pojęcia jak autorka tego dokonała, ale research, który tworzy podwaliny powieści, zrobiła wyśmienity. To naprawdę jest powojenny Olsztynek, który czuć na każdym kroku. Wiadomo skądinąd, że autorka serce zostawiła na Warmii i Mazurach - w każdej linijce widać "realną miłość". Dlaczego realną? Bo autorka nic nie wybiela, nikogo nie tłumaczy. Wydaje się, że (choć to niemożliwe) autorka w tamtych czasach żyła i pisała na bieżąco (PS. pani Aleksandra Borowiec jest autorka współczesną, mającą mniej więcej 30 lat).
Równie piękny, jak klimat powieści, jest język. Książka jest pisana w języku polskim. Ale w rozmowach z mieszkańcami Olsztynka słychać mazurzenie. W niektórych przypadkach wymieszane z gwarą niemiecka. W tej gwarze ilość błędów gramatycznych i pomyłek językowych (według współczesnych kanonów gramatyki języka polskiego) jest ogromna. Bo mieszkańcy właśnie tak lokalnie mówią.
Pamiętam, przy którymś pobycie na Warmii i Mazurach (bo też uwielbiam ten region), któryś z mieszkańców informował mnie o przyjeździe inspekcji, która „przyczepiła się rowa. No tom tego rowa wykopalim, a jak se pojechali, to my go zasypalim. Rowa jest – rowa ni ma”. Tak mi „ten rowa, lub ta rowa” utwiła w jestestwie, że teraz, w trakcie czytania rozmów z komendantem Waligórą i Kabatową, historia z rowem (rową?) wróciła. Co właściwie oznacza tylko jedno – brawo dla autorki, za utrzymanie klimatu również w warstwie językowej. No i skoro już o języku mowa – kolejne brawa – bo autorka nie traktuje czytelnika jak nieuczonego idiotę i wtręty niemieckie, czy rosyjskie, nie sa tłumaczone. Oddają klimat, a nawet jak czytelnik nie zrozumie dokładnie, to i tak to nie wpływa na odbiór. A właściwie wpływa na plus. Bo w Olsztynku lat 40-stych nikt nie tłumaczył symultanicznie. Zatem króciutkie wtręty obcojęzyczne, typu „Hände hoch” nie są ani tłumaczone, ani opatrzone przypisem, ani – jak w niektórych książkach – „przekładane w treści” na język polski. Moja siostra, która czyta mnóstwo, nazywa to szacunkiem do czytelnika.
Postacie są bogate, pełne, z mnóstwem "cech sprzecznych". Nawet panna Mania, cichutko pokazuje obraz małomiasteczkowych, dobrze wychowanych panienek. I Waligóra - komendant. Dywagacje na temat "Stalin / Bierut" rozłożyły mnie na łopatki. Mistrzostwo, po prostu.
Jeżeli ktoś się spodziewa wyjaśnienia wszystkich tajemnic gdzieś przy końcu książki, to się nie doczeka. Mnóstwo „tajemnic” i niedopowiedzeń jest wyjaśniane w trakcie. Ostatecznie mieszają się w to nawet lokalne wierzenia i magia (ale w ilości dodającej tylko smaczku – jak sól do ziemniaków, którymi zajadają się wszyscy w Olsztynku).
Jedyny minus to ciężar powieści. 700 stron jednak swoje waży. Znalazłam w internecie opinie, że książka jest „przegadana”. Pozwolę sobie się nie zgodzić. Może trochę, ale jak inaczej oddać klimat małomiasteczkowy z tą ilością tajemnic, różnorodności narodowej i NKWD na karku? Dla wygody czytelnika, książka została podzielona na kilka rozdziałów – nie jest to jednolity 700 stronicowy tekst. Ale rozdziały te stanowią jedynie pewne „ułożenie tekstu”, gdyż jeden po drugim jest kontynuacją poprzedniego.
W mojej skromnej opinii jest to
jeden z najlepszych powieści retro, jakie czytałam. Tematycznie i stylistycznie plasuje sie gdzieś pomiędzy
komisarzem Zyga Maciejewskim Wrońskiego), a cyklem o
Janie Morawskim, Katarzyny Kwiatkowskiej. W całości jednak... – zbiera wszelkie laury. A jeszcze ta okładka!, - na okładki nigdy jakoś specjalnie nie zwracam uwagi, ale ta własnie mnie przyciągnęła – i dokładnie oddaje tajemniczy Olsztynek
z krwistą adnotacją, że nie będzie to lektura dla nadwrażlwych.
Do niedawna byłam przekonana, że debiuty rządzą się swoimi prawami. Debiutanckim książkom można wiele wybaczyć. Po „Gwieździe Szeryfa” stwierdzam, że nie trzeba wybaczać, skoro debiut może być aż tak udany. Zresztą, nieskromnie, podpisuję się pod opinią Konrada Urbańskiego (Littelratura – opinia zapisana na skrzydełkach okładki” – „czy ja aby na pewno napisałem, że jest to debiut?” – dokładnie tak samo byłam zaskoczona.
Niezaprzeczalnym minusem debiutów jest to... że trzeba czekać aż kontynuacja „się napisze”. I będę czekać! Mam wielką nadzieję, że kontynuacja tajemnic olsztyńskich lasów już się pisze.
Aleksandra Borowiec – zapamiętajcie to nazwisko. To nie „polski Steven King” (gdzieś znalazłam takie porównanie), to nie Steven King w spódnicy. To Aleksandra Borowiec, której Steven King mógłby spokojnie postawić wódkę, jak równemu sobie. A najlepiej olsztyński bimber., który w powieści leje się strumieniami.
Książkę otrzymałam z klubu recenzenta
nakanapie.pl i jestem za nią ogromnie wdzięczna. Uzupełniła moją warmińsko-mazurską bibliografię, zmieniła podejście do debiutów i zmusiła do przypomnienia sobie podstaw gwary mazurskiej :)