Po lekturze kilkudziesięciu stron doszedłem do wniosku, że ta powieść byłaby świetnym materiałem na kabaret. Większość postaci jest porażająco nierozgarnięta (głupia), prawie wszyscy wiecznie się upijają lub leczą kaca, a kobiety uprawiają prostytucję, choć na różnym poziomie. Bohaterowie porozumiewają się jakimś dziwnym językiem, który Ćwirlej zapewne uznał za socjalistyczny. I nie, nie chodzi mi o gwarę poznańską lub wielkopolską. Jakieś wstawki o socjalistycznej sprawiedliwości i ludowej ojczyźnie mogłyby pasować do lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, ale akcja powieści dzieje się dwa lata przez upadkiem komuny. Groteskowo to wszystko przerysowane, ale czytałem dalej, mając nadzieję, że przynajmniej będzie zabawnie. I było!
„On był w milicji, bo to była najlepsza robota pod słońcem. Nie trzeba było nic umieć, żeby być milicjantem. Bo Teofil tak naprawdę żadnymi szczególnymi umiejętnościami się nie wyróżniał, a i w kwestiach intelektualnych nie zawsze udawało mu się osiągnąć stabilną równowagę”[1].
W hotelu „Polonez” w Poznaniu zamordowano dwie osoby. Zginęła młoda kobieta, wokalistka zespołu dancingowego i okazjonalna prostytutka, obsługująca zagranicznych klientów. Drugą ofiarą był szwedzki biznesmen, Fredrik Hermansson. Ktoś strzelał do nich w pokoju Szweda, prawdopodobnie podczas realizacji płatnych usług seksualnych. Mężczyzna zginął na miejscu. Kobieta, śmiertelnie ranna, dowlekła się jakoś do sali dancingowej, gdzie zmarła. Nikt z gości hotelowych nie słyszał krzyków, a odgłosu strzałów nie rozpoznał.
„A co się dziwisz? Naród nie ma pojęcia, co to odgłos wystrzału. Wszystko to dzięki mądrej polityce naszej kochanej partii robotniczej, która niestrudzenie walczy o pokój i bezpieczeństwo swoich obywateli”[2].
W tym momencie, nie pierwszy i nie ostatni raz, turlałem się ze śmiechu. Dobre to! Naprawdę mocne! Gdyby jednak próbować rzecz całą potraktować poważnie, to trzeba by przyznać, że tu już Ćwirlej solidnie przeholował. Takie teksty zapewne można było usłyszeć na wiecach propagandowych w latach sześćdziesiątych, ale nie w roku 1987, podczas rozmowy w cztery oczy dwóch kolegów gliniarzy.
Na scenie pojawia się oficer Służby Bezpieczeństwa. SB nie chce przejąć sprawy, ale podpowiada milicjantom, że choć sprawcę powinni szybko znaleźć, to nie należy go aresztować – Szwed miał jakieś powiązania z SB, więc ważne jest też, kto zlecił jego likwidację, a morderca mógłby śledczych do swoich mocodawców doprowadzić.
I tak pijani lub skacowani durnie z milicji prowadzą śledztwo, dopuszczając się co chwila jakichś nieuczciwości. Durnie to za ostro? Oto przykład wiedzy ogólnej i historycznej milicjanta według Ćwirleja – gliniarz zastanawia się, czemu w Poznaniu jest ulica Gruzińska, a drugi mu tłumaczy:
„…wiesz, że wojnę wygrała załoga Rudego z psem, znaczy trzech Polaków i jeden Gruzin. – Święta prawda. – Teofil pokiwał głową. Gdyby Grigorij nie przejechał swoim czołgiem pod wodą przez zalany korytarz metra, to Polacy nigdy nie zdobyliby Bramy Brandenburskiej. To znaczy, że Gruzinom jak najbardziej należała się ulica w Poznaniu”[3].
Super! Po prostu boki można zrywać ze śmiechu. Specyficzny humor autora jest jedną z najmocniejszych stron tej powieści, bo kryminał, nawet nieźle pokomplikowany momentami, to taki przeciętny raczej.
„Mordercza rozgrywka” to oczywiście pastisz, ale i parodia. Jeśli nie traktuje się fabuły i opisywanych „realiów” zbyt poważnie, to można się całkiem nieźle bawić, bo Ćwirlej pisać potrafi na dobrym poziomie. Znakomita zabawa – polecam.
--
[1] Ryszard Ćwirlej, „Mordercza rozgrywka”, Muza, 2021, s. 55.
[2] Tamże, s. 89.
[3] Tamże, s. 100-101.
@wydawnictwomuza i @muza.black, #muza, #mordercza.rozgrywka