"Kulawe konie" to thriller szpiegowski, który w założeniu zawierać ma w sobie elementy sensacji. Nie jest to jednak sensacja, która ucieka w efekty specjalne, wybuchy i tym podobne spektakularne akcje rodem z Hollywood. Ponadto mocno wyczuwalny jest tutaj fakt, że historia pisana jest w 2010 roku, więc na próżno szukać w niej wymyślnych gadżetów i urządzeń pokroju tych z filmów Jamesa Bonda. Powyższe elementy nie umniejszają, a nawet przeważają na korzyść powieści, dodając jej realizmu i wiarygodności. Ponadto oryginalny sposób na fabułę, opisujący perypetie "wygnanych" szpiegów, którzy przez swoje, mniej lub bardziej poważne błędy wysłani zostali do miejsca, gdzie ich jedynym zadaniem jest przekładanie papierów i dokonywanie nikomu nie potrzebnych analiz. Niektórzy całkiem się poddali, a inni dzięki swojej determinacji wciąż mają nadzieję, że powrócą na sam szczyt szpiegowskiej góry. Ich zapędy studzi jednak szef Slough House - Jackson Lamb - bohater, którego nie sposób darzyć sympatią, a mimo to jest chyba najmocniejsza stroną powieści.
To co z pewnością mocną stroną nie jest, to bardzo długie wprowadzenie do historii. Przypuszczać można, że zabieg ten był celowym wprowadzeniem nie tylko do "Kulawych koni", ale również do pozostałych części cyklu. Autor postarał się by czytelnik dokładnie poznał wszystkich bohaterów, poświęcając każdemu z nich część powieści. Trudno początkowo też określić, kto miałby być głównym bohaterem. Każdy z agentów - kulawych koni - jest niezwykle charyzmatyczny, posiada indywidualnie nakreślone cechy i każdy z nich odgrywa w fabule ważną rolę. Znaczną część powieści autor poświęcił też na opisywanie siedziby i relacji między bohaterami. Te wszystkie elementy, choć z logicznego punktu widzenia wydają się potrzebne sprawiają jednak, że trudno od samego początku wgryźć się w historię. Prawdziwa akcja rusza z kopyta dopiero około 150 strony i od tego momentu naprawdę trudno oderwać się od historii.
Akcja powieści, wbrew temu co powinno charakteryzować sensację, przebiega bardzo metodycznie, powoli wręcz z chirurgiczna precyzją, przez co można odnieść wrażenie, że pozbawiona jest rozpędu i towarzyszącemu mu dreszczyku emocji i napięcia. Nie jest jednak przewidywalna ani pozbawiona zwrotów akcji. Tych, zwłaszcza w końcówce, nie brakuje. Historia jest wielowątkowa, pełna intryg, wewnętrznych konspiracji i wzajemnych powiązań.
Styl oraz sposób narracji nie każdemu przypadnie do gustu, mocno wyczuwalny jest w niej typowy brytyjski czarny humor, który (tylko jeśli ktoś się w takim lubuje) dodaje charakteru całej historii. Może również skutecznie odstraszyć, a w szczególności zachowanie specyficznego szefa - Jacksona Lamba, najbardziej charyzmatycznego bohatera całej powieści. Rozdziały przypominają gotowy już scenariusz, ponieważ każdy z nich to tak naprawdę zlepek równoległych, krótkich scen z udziałem innych bohaterów, które razem zamykają całą historię. Książka stanowi gotowy materiał do ekranizacji, co właściwie staję się faktem - ponieważ według serwisu Imdb.com premiera ma odbyć się jeszcze w tym roku, a główną rolę odgrywać będzie Gary Oldman wcielający się w postać Jacksona Lamba.
PODSUMOWANIE
Pierwsza część cyklu Slough House choć nie jest wybitna w swoim gatunku, to jej lektura sprawia czytelnikowi satysfakcję. Thrillery szpiegowskie z elementami sensacji to obecnie mój ulubiony gatunek nie tylko książkowy ale i filmowy, przez co podchodzę do tego gatunku z dużo większymi wymaganiami. Mimo początkowych perturbacji związanych z długim wprowadzeniem do historii, losy bohaterów śledzimy z zapartym tchem. Specyficzne poczucie humoru autora dodaje historii smaczku, a powolna, metodyczna akcja mimo wszystko pełna jest zwrotów akcji i skrzętnie uknutych intryg, które nie pozwolą oderwać się od historii. Mimo, że "Kulawe konie" nie uplasują się na szczycie listy moich ulubionych książek w tym gatunku (gdzie numerem jeden niezmiennie od lat jest "Pilegrzym" Terry'ego Hayesa), to spełniły swoje zadanie i zachęciły mnie do sięgnięcia po drugą część powieści "Martwe lwy".