„W młodości robimy wiele rzeczy, które wcale do nas nie pasują. Cała ta gigantyczna praca nad tożsamością, która toczyła się przez te wszystkie lata, polegała właśnie na dochodzeniu, metodą prób i błędów, do tego, co jest „moje”, a co jest „cudze”. [s.329]
Ja go uwielbiam i przyznaję się do tego od razu, że kiedy tylko zobaczyłam jego „Autobiografię” w Klubie czytelnika portalu
nakanapie.pl, to aż mi się ślepia zaświeciły. Raz: to Witkowski, dwa: to autobiografia. Zestawienie autora i gatunku zawieść nie może.
I faktycznie - czytelniczo mnie nie zawiodło.
„Autobiografia” Witkowskiego, a raczej jej pierwszy tom (kolejne w przygotowaniu), obejmujący dziecięctwo autora aż po inicjację, to była dla mnie piękna podróż i to na wielu płaszczyznach. Ale recenzja to nie miejsce na wycieczki osobiste i na wspominki, więc skupię się na prozie i powiem tak: jeśli czytaliście cokolwiek Witkowskiego, to wiecie, czego się po tej książce spodziewać. Otóż dostaniecie książkę absolutnie pozbawioną szacunku dla różnego rodzaju norm społecznych, za to oddającą w piękny sposób hołd temu, co w polskiej literaturze było obrazoburcze i nowoczesne. Przeczytacie książkę szczerą do bólu, rubaszną jak „Opowieści Kanterberyjskie”, nostalgiczną jak guma balonowa, miejscami zabawną, czasem przerażającą ze względu na brak filtra w opisywaniu rzeczywistości tak, jak widziało ją dziecko.
Ale nie to jest najważniejsze. Dla mnie zasadniczym było przypomnienie sobie, że Witkowski pisze w sposób niebywale zmysłowy. Tylko żeby wam się w głowi nie roiły jakieś koronki i jedwabie, i prześcieradła, i świece, bo nie o taką zmysłowość mi chodzi. Myślę o takiej, dzięki której opis wrażeń i wydarzeń z pierwszych piętnastu lat życia autora nie odbywa się jedynie za pośrednictwem tego, co Witkowski-dziecko widział. O nie. Autor opisuje wrażenia pochodzące z każdego ze zmysłów: to, co smakował, jakie zapachy zapamiętał, jakie kolory utkwiły mu w głowie, jaki był w dotyku świat jego dzieciństwa, do słyszał wokół. Autor uruchomił wszystkie swoje zmysły, sprawiając, że czytelnik praktycznie został zanurzony się w tej dziwnej krainie, którą na nasze i swoje potrzeby Witkowski odtworzył z pamięci.
Kiedy czytałam, jak pisał o jedzeniu o tych wiecie… białych, migdałowych landrynek, to nie mogłam sobie nie przypomnieć, jak miałam palce ulepione ich klejącą się słodkością. Czułam i zapachy, i klęłam na te elektryzujące się swetry, smakowałam i kleiki, i lody Bambino.
Pisać tak, by umieć przywołać nie tylko swoje wspomnienia, ale i te czytelniczki- to niemała rzecz.
„Więc zjeżdżamy maluchem i wartburgiem, wynosimy owiniętą w gazety […] wałówę i rozkładamy ją na tych stołach zbitych z pali, ptaki śpiewają, korniki już się na nas szykują, grzyby kiełkują, dzięcioły kują, wiewiórki spierdalają na drzewo, aż się kurzy, upał, próchno, zapachy leśne, mama rozkłada koce, mrówki już się cieszą… […]Pobrązowiałe zakrętki i kubki z termosów i bidonów pachną jedyną w swoim rodzaju mieszaniną kawy i herbaty plus jeden sekretny składnik absolutnego szczęścia - tak pachną endorfiny[…]” [s.242]
A pamięć Witkowski ma dobrą i pisać potrafi. No i świat, w którym się urodził był fascynujący, bo był dzieckiem „późnej komuny”, które w dorosłość/dojrzałość wkroczyło zaraz po przełomie 89 roku. Witkowski odtwarza szczegóły, buduje z nich obraz świata, którego już nie ma, a który często pojawiał się w jego wcześniejszych utworach.
Zresztą jest „Autobiografia” czymś w rodzaju przewodnika po jego twórczości. Autor mówi bardzo często coś w stylu: o tym pisałem w XX, ta postać pojawiła się później w XXX, a to wydarzenie już opisałem XXX. Pisarz buduje mapę drogową swoich własnych dzieł.
Zresztą nie tylko własnych, bo Witkowski przywołuje całą klasykę tego, co czytało się będąc nastolatkiem w tych czasach przed komórkami i netem. I jest to fajne spojrzenie w przeszłość, w czasy - co autor podkreśla - kiedy nastolatki czytały.
„Autobiografia” jest kapitalnie napisana. Jeśli czytaliście coś Witkowskiego, znacie jego styl. Soczysty, bujny, prawie barokowy. Ale tutaj, w „Autobiografii” widać jeszcze dodatkową cechę jego pisarstwa: Witkowski potrafi być kameleonem. Nie naśladowcą, nie, tylko kameleonem. Są miejsca „Autobiografii”, które są gombrowiczowskie, są takie, które pachną Schulzem, są inne, pełne ironicznie podanej, ale chłopackiej werwy znanej z Nienackiego. To nie są imitacje, podróbki, pastisze. To Witkowski, który pisze językiem innych autorów, bo taktu pasuje do sceny, którą przywołuje. Bo taki mu kontekst się spodobał.
Witkowski opisuje świat swojego dzieciństwa z sympatią, ale bez tego słodko-pierdzącego sentymentalizmu, który tak często pojawia się w autobiografiach i który aż mdli przy ich czytaniu. Nie idealizuje siebie jako dziecka. Nie obawia się pokazać, że zależało mu, żeby być w grupie „odpowiednich dzieci”- tych dobrze ubranych, których rodzice jeździli na Zachód i przywozili lepsze rzeczy, niemożliwe do zdobycia po naszej stronie granicy, nie wstydzi się ujawnić, że miał schizę, że pójdzie do zawodówki i jak chłopcy z tej szkoły będzie miał źle utlenione włosy i brud za paznokciami. Nie robi sobie nic z poprawności, opisując romskie dzieci, z którymi był w klasie, dokładnie tak jak widział je i jak je oceniał, kiedy był dzieckiem. A dzieci są okrutne. Nie ”bywają”, po prostu są okrutne i kropka.
„System losowania paczek pierwotnie miał wyeliminować wszelkie wzajemne animozje […], […] ale uzyskano w konsekwencji okrutny i bezduszny system, w którym straszliwie odbijały się nierówności socjalne klasy. Niektóre paczki, robione przez najbiedniejsze dzieci, były po prostu przerażające w swojej nędzy. Kiedy wylosowały je bogate dzieci, oczywiście śmiały się z nich okrutnie i natychmiast ostentacyjnie wywalały je do śmietnika. Od razu wiadomo, kto mniej więcej jest autorem. Te najuboższe dzieci były też najmniej błyskotliwe, małomówne, jąkały się, nosiły jakieś pozalepiane z jednej strony plastrem okulary w nietwarzowych oprawkach, źle się uczyły, kiblowały w tej samej klasie, były szare, niedożywione i jakieś takie skurczone”. [s. 74-75]
Witkowski zresztą nie lukruje i siebie. Pisze, jaki był, czego chciał, czego się obawiał i w nosie ma, jak go ocenimy. I bardzo dobrze. W końcu i tak wiadomo jak, prawda? To po co ściemniać? ;)
„Marka papierosów wciąż jeszcze pozwalała więc sygnalizować „jestem bogaty” lub „jestem z tych lepszych”. Mój Boże, jak tanie i łatwe było to sygnalizowanie! Piętnastolatek czujący się Alexis, robiący miny, palący dostojnie długie brązowe papierosy, a jednocześnie utrzymujący w klasie, że nie wie w ogóle, co to jest ta „Dynastia”, to coś leci niby w telewizji?”. [s.441]
Jeśli potrzebujesz książki, w której prozie możesz się zanurzyć, jeśli ciekawa jesteś, jakim dzieckiem była pewna „młoda ciotka” (określenie Witkowskiego), jeśli brak koturnowości, miejscami brutalna ocena ludzi i zjawisk jest tym, czego potrzebujesz - sięgnij po pierwszą część „Autobiografii” Michała Witkowskiego. Warto.