Ludzie mówili, że jest zgorzkniały. Może mieli rację, nie wiedział dobrze. Nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiał. Ludzie mówili, że jest asocjalny, a Ove zakładał, że chodzi im o to, że nie przepada za ludźmi. I z tym rzeczywiście mógł się zgodzić. Ludzie przeważnie nie byli przecież zbyt mądrzy.
"Mężczyzna imieniem Ove" Fredrika Backmana to jakże prosta, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu, powieść o zwyczajnym człowieku, który po skończeniu czytania książki wydaje się być znakomitszy od niejednego supermana. To powieść niezwykła, wzruszająca, zabawna, smutna i na pewno skłaniająca do refleksji, zadumy i długich przemyśleń na wiele tematów. Mnóstwo w niej złotych myśli, których wypisywanie nie ma sensu, bo zapełnilibyśmy nimi prawdopodobnie cały zeszyt. Nie myśli wzniosłych i mądrych przez użyte w nich słowa, lecz napisanych zwyczajnie i nieskomplikowanie, a jednak niosących w sobie mnóstwo sensu i mądrego przesłania.
Ove to bohater, którego pokochałam od pierwszej strony. To taki mruk, zrzęda, zgorzknialec, odludek o wielkim sercu, które, jak się okazało, biło w nim dosłownie i w przenośni. Ove to chodzący porządek, kodeks powszechnie obowiązujących zasad, których z całą należytością trzeba przestrzegać. Na dobre przepadłam, kiedy trzy razy szarpnął za klamkę po zamknięciu bramy, stwierdzeniu, że po osiedlu psy należy prowadzić na smyczy i kiedy poszedł do kasy pracowniczej ojca na kolei i zwrócił pieniądze, które mu zostały z wypłaty za ten miesiąc (...). Ove musiał wytłumaczyć, że ojciec przecież umarł szesnastego. Chyba więc nie mogli się spodziewać, że przepracuje jeszcze te czternaście pozostałych dni tego miesiąca. Ojciec dostawał pieniądze z góry, więc Ove przyszedł, żeby zwrócić nadpłatę. Dla Ovego świat był bowiem prosty: białe jest białe, czarne jest czarne, zakaz jest zakazem, a zadawanie prostych i bezpośrednich pytań jak najbardziej normalne i na miejscu (odnośnie pytań patrz: rozdział "Ove i homoseksualny gej"). Dla Ovego właściwie nie ma rzeczy trudnych. Jeżeli się czegoś nie wie, to trzeba się nauczyć. Nie wiedzą, co mają zrobić. Ove oczywiście wie. Więc mamrocze coś, co podejrzanie brzmi jak "partacze", ale idzie tam i pokazuje.
"Mężczyzna imieniem Ove" to powieść o dobrym człowieku. O miłości. O samotności. O przyjaźni. O czasie. O smutku. O stracie. O życiu. I o śmierci. To też powieść o przeżywaniu żałoby po kimś, kogo kochało się tak mocno, że dwa razy bardziej już się nie dało. Wreszcie to powieść o oswajaniu kogoś, kto uznany został za asocjalnego i robił wszystko, żeby ludzie tak myśleli. Tymczasem na pogrzeb przyjdzie ponad trzysta osób. Wokół nas mnóstwo jest takich ludzi jak Ove, ale nie zawsze na ich drodze stanie ktoś taki jak Parvaneh.
Dla mnie to powieść wyjątkowa, taka do której będzie się wracać, więc warto ją mieć w swojej biblioteczce i zaznaczać w niej fragmenty, żeby rozmyślać nad nimi albo czerpać naukę. Śmierć to przedziwna sprawa. Czas to przedziwna sprawa. Smutek to przedziwna sprawa. Miłość to przedziwna sprawa. Życie to przedziwna sprawa. Ale Ove wcale nie jest przedziwny, jest wspaniały. Chciałabym go spotkać na swojej drodze.
To moje pierwsze spotkanie z twórczością Fredrika Backmana i na pewno nie ostatnie. Jestem ogromnie ciekawa innych jego powieści. "Mężczyznę imieniem Ove" stawiam na półce ULUBIONE obok "Hobbita" J. R. R. Tolkiena i "Francuskiej suity" Irène Némirovsky.