Ależ ta powieść była rozbita! Z jednej strony rzuca się w oczy, że autorowi bardzo zależało na widowiskowości. Mamy tu porwania, strzelaniny, ale też np. panią nimfomankę czy małżeństwo z nie-tak-znowu-oczywistym podziałem ról. Mamy sceny tortur, naprawdę dość daleko idące (i, cóż, naprawdę niekonieczne dla rozwoju fabuły) i mamy delikatną erotykę. Nawet w scenach policyjnych przesłuchań, jeżdżenia po świadkach, dalej nader wyraźnie to widać: ma być mocno, ma być rollercoaster, tu, na chwilę nieco przyhamowany bo, wiecie drodzy czytelnicy, nie da się go utrzymać non stop, ale wciąż jest mocno, na tyle, na ile da się w tych partiach tekstu. Z drugiej zaś wszystko to ginie w nijakim, gazetowym stylu, w jakim jest to napisane. Wychodzi aż ciekawy - choć niezbyt służący literaturze popularnej - dysonans.
Co interesujące jest rzeczą dość jasną, że to rozbicie nijak nie zostało przez pisarza zaplanowane Że to nie było tak, że po prostu postawił wszystko na wartkość czy mocność akcji. Otóż sam początek jest naprawdę dobrze napisany, klimatycznie (miałem naprawdę silne skojarzenia z filmem noir - i były to dobre skojarzenia) i sprawnie, mamy tam po prostu zrobione wejście w ciemną historię, w powieściowy mrok. Ale to kończy się naprawdę szybko, potem jest jeszcze nawet próba pokazania czytelnikom, że to zginęło tylko na chwilę - tak, tu wchodzą te wzmiankowane powyżej przesłuchania - a następnie wchodzi już jednoznacznie ten płaski, gazetowy styl.
I wchodzi też na całego owo mnożenie atrakcji, bo tak w sumie, to z początku wcale tego nie mieliśmy. Próba wynagrodzenia czegoś odbiorcom tekstu? Tylko... panie Górki, nie tak to się równoważy. Równoważy się w ten sposób, że jest i dużo akcji i - w równowadze właśnie w nią - sprawny sposób pisania.
Prawda taka, że nic z tej książki nie pozostaje w pamięci, ani akcja, ani intrygi (zwróćcie uwagę, jak bardzo pod zakończeniu lektury nic nam nie mówi motyw muzyczny, ten z wygłuszeniem pokoju - czy ktoś coś w ogóle po odłożeniu książki takiego kojarzy?), no, nic. Popatrzcie też, jak szybko znika zaprzyjaźniony z naszym dzielnym gliniarzem ex-kasiarz będący jego konsultantem. Jest, robi całkiem ciekawą rzecz i... i już ani nie mignie w tle w następnych partiach tekstu. Szkoda, ten układ policjant - doradca miał potencjał - i tego drugiego pana po zakończeniu lektury właściwie nie kojarzymy.
Nie tu nie zostaje w pamięci, powtórzę to. Może poza jedną rzeczą.
Właśnie, co natomiast mogę jednoznacznie pochwalić, to konstrukcję głównego bohatera. Czujemy twardego, oddanego sprawie gliniarza, trochę w typu Brudnego Harrego Light, z problemami, ale nie ze sztampowymi problemami polskich fikcyjnych stróżów prawa (uwaga, uwaga: nie ma mowy o alkoholu, złych kobietach, nie ma nawet rozterek, czy by aby nie rzucić policji). Nawet ta scena, w której boi się, czy nie skończy na ulicy (bo każdego może to spotkać) wyszła wiarygodnie i jakoś tam poruszająco.
Tylko, że na tym tle tym bardziej widać mdłość jego otoczenia. Mieli być politycy i przedsiębiorcy, jest jeden senator (notabene nie wiedziałem, że senatorowie w Polsce są tak wpływowi, ale też i - nieironicznie - tak sprawni w politycznej działalności), minister rolnictwa pojawia się... wzmiankowany dwa razy w dialogach. I jest kilku januszy biznesu. Przy czym nawet ta okazja, by ich janoszowatość pokazać nijak wykorzystana nie została, siedzą w biurach i tyle. No, mdło to wszystko wychodzi.
Mdła wyszła mi też ta recka, jakby odbijało się w niej moje pojmowanie omawianego działka. Bywa.