"Żyję tu niczym w matczynym łonie (...), wypełniam go swoimi emocjami, które wnikają w ściany i już na zawsze w nich pozostają, dopóki drewno nie spłonie i nie ulotni się wraz z popiołem, nie rozpłynie się w przestrzeni."
.
Do trzydziestoczteroletniej Zuzanny szczęście w końcu się uśmiecha. Poznaje mężczyznę, który w pełni ją akceptuje, nawet fakt, że nosi pod sercem dwójkę dzieci obcego mężczyzny. Wspólnie wprowadzają się do domku położonego na skraju małej wsi. Ta idylla nie trwa jednak długo...
.
"Rodzina. Zawsze była dla mnie swoistą abstrakcją, choć bardzo przeze mnie pożądaną, tak jak może pożądać rodziny ktoś, kto nigdy tej rodziny nie miał i nawet nie znał swoich rodziców. Może dlatego zachowałam się tak, jakbym doznała jakiegoś zaćmienia umysłu. Nie zapaliła się czerwona lampka, alarm nie zadzwonił (...).
.
Zacznijmy od postaci pierwszoplanowej. Zuzanna przez to, że wychowywała się w domu dziecka nie wykształciła pewnych zachowań. Poszukuje miłości, uznania, rodzinnego ciepła, przez co jest bardzo ufna, a wręcz naiwna. Miota się, nie radzi sobie z emocjami. Podejmuje skrajnie nieodpowiedzialne, a wręcz głupie decyzje. Chwilami staje się po prostu irytująca. Jej zachowanie można jednak strawić. Ma ono swoje podłoże, logicznie łączy się z fabułą. Ogólny zamysł powieści również mi się podobał. Do tego styl w jakim pisze Pan Przemysław zdecydowanie mi odpowiada. Jest jednak jedno bardzo istotne ALE. Czemu miały służyć sceny seksu oralnego i obnażanie obrzydliwych fetyszy bohaterów? Do fabuły nic to nie wniosło, a ja jako kobieta poczułam się po prostu zniesmaczona i zażenowana. Powiało słabym erotykiem i popsuło mi na pewien czas przyjemność z czytania.
Nie zabrakło również wątków fantastyczno-przygodowych. Główna bohaterka w zaawansowanej ciąży bliźniaczej niczym ojciec Mateusz pomyka po wiejskich, nieutwardzonych drogach rowerem, a chwilę później niczym Indiana Jones przedziera się przez bagienne chaszcze, by spróbować rozwiązać lokalną zagadkę.
Kobieta wszechstronna się trafiła. Muszę popracować nad kondycją, bo mnie po koniec pojedynczej, fizjologicznej ciąży przy wchodzeniu po schodach łapała zadyszka.
.
Ta powieść to istny fenomen. Niby drażni i zadziwia, ale czytelnik natchniony poczynaniami głównej bohaterki, tak jak ona brnie dalej i szuka sam jeszcze nie wiedząc czego. Stop! Ja już w 1/3 książki, w 95% przewidziałam zakończenie. Czy to Sherlock Holmes we mnie wstąpił? A guzik, chciałabym. Tutaj fabuła jest tak przewidywalna, że biorąc pod uwagę wcześniejsze książki Pana Przemysława nie mogę uwierzyć, że napisał to ten sam Autor. Mimo że było napięcie to zabrakło mi polotu, jakiegoś niespodziewanego zwrotu akcji, który przełamałby utarty schemat.
.
Już dawno po przeczytaniu powieści nie miałam takiego mętliku w głowie. Byłam tego tytułu ogromnie ciekawa. Nastawiałam się na prawdziwą petardę i co? Niestety się rozczarowałam. Wyobraźcie sobie dziecko zafascynowane sylwestrowymi fajerwerkami. Widziało je wcześniej i wie jakie spektakularne mogą być. Czeka więc przebierając nóżkami aż tatuś również odpali. Emocje sięgają zenitu, a tu nagle zamiast pięknego rozbłysku na niebie widzi ledwo iskrzący się ognik. Puff... I to wszystko. To jest dokładnie moje odczucie. Coś ewidentnie poszło nie tak. Był zamysł, były możliwości, ale chyba należało zainwestować w większe show, a nie wykorzystywać asortyment lokalnego dyskontu. Dla lepszego efektu czasem warto nadłożyć drogi.
.
Odnosząc się jeszcze do motywu, o którym Autor wspomina na koniec to aż mnie skręca ze złości. Mając taki research i bardzo dobry warsztat pisarski to ta książka powinna ociekać mrokiem, wyrywać czytelnika z kapci i rozrywać serce na miliony kawałków. I wcale nie mówię tu o nadmiernej brutalności. Niestety nic takiego się nie wydarzyło, a w zamian otrzymujemy poprawny thriller z wątkiem erotyczno-obyczajowym. Trochę szkoda.
Zaciskam mocno kciuki i będę wypatrywać tych fajerwerków przy następnej okazji, bo jestem pewna, że prędzej czy później się pojawią.