Na Ewę Przydrygę zwróciłam uwagę przy okazji „afery” promocyjnej. Wydawnictwo chwaliło się artykułem zamieszczonym w „Newsweeku”, nie wspominając o tym, że był to tekst sponsorowany. Dla niezorientowanych: wydawca najpierw zapłacił za umieszczenie swojej pozytywnej recenzji w prestiżowym tygodniku, a potem podpierał się tą opinią stwarzając wrażenie, że to tygodnik sam wpadł na pomysł, aby zachwalać świetną autorkę.
Ta metoda, oględnie mówiąc, kontrowersyjna (wielu internautów nie pozostawiło na wydawnictwie suchej nitki) odniosła jednak swój cel – przynajmniej usłyszałam o autorce. Sprawdziło się po raz kolejny stare powiedzenie: nieważne, co mówią, byle nie przekręcali nazwiska.
Sęk w tym, że akurat ta autorka nie potrzebuje sztucznie nadmuchiwanego rozgłosu, potrzebuje od wydawnictwa innej pomocy.
Ewa Przydryga naprawdę potrafi pisać. Stronie językowej nic nie można zarzucić, postaci są wiarygodne psychologicznie, nigdzie nie mam poczucia, że autorka nie ma pojęcia o czym opowiada, intryga jest dobrze przemyślana, rozwiązania nie spadają z nieba, wątki się łączą i prowadzą do sensownego, a nawet zaskakującego zakończenia. Przydryga osiągnęła ten efekt wybierając bezpieczną metodę – prowadzenie narracji i śledztwa z punktu widzenia zwykłej dziewczyny, która wie tylko tyle, ile sama jest w stanie ustalić.
Piszę te pochwały w kontekście niedawno recenzowanej „Histerii” Izabeli Janiszewskiej. Nie przypuszczam, aby autorka tej książki, nawet gdyby wpadła na pomysł, żeby ukończyć siedem kursów kreatywnego pisania, nabyła umiejętności, które jej konkurentka ma wrodzone i musi je tylko oszlifować. W Ewę Przydrygę warto zainwestować, ale trochę bardziej sensownie, niż publikując w tygodnikach artykuły sponsorowane. Efekty takiej niedźwiedziej przysługi mogą się potem długo za pisarką ciągnąć.
Ewa Przydryga podziękowała redaktorce tekstu za „pracę we wspaniałej, niemal rodzinnej atmosferze”. Postaram się więc nie zakłócić tej „rodzinnej atmosfery” i wpisując się w klimat dorzucę garść moich uwag.
Skarbie, subiektywna narracja w pierwszej osobie jest atrakcyjna, ponieważ lepiej pozwala na identyfikację z głównym bohaterem. Łatwiej śledzić jego poczynania i przejmować się jego losem. Ale jeśli taką samą narrację stosuje się w przypadku postaci drugoplanowej, to czytelnik głupieje. Nie wie, czyją historię autor opowiada. Zwłaszcza, jeśli w obu przypadkach narratorkami są młode dziewczyny. A wystarczyłoby historię Ady (podrzędną) opowiedzieć w trzeciej osobie. Albo odwrotnie, losy Ady moglibyśmy, na przykład, poznawać z jej pamiętnika, a wtedy narracja Leny powinna być trzecioosobowa. Naprawdę, warto popracować nad rodzajami narracji. Ale nie przejmuj się, ten sam błąd popełnił Jakub Małecki w „Saturninie”, a to przecież doświadczony autor (na wypadek, gdyby ktoś chciał zaprotestować, że to nie błąd, tylko zabieg formalny odpowiadam, że może i zabieg, ale nie działa, więc skoro się nie sprawdził, został zastosowany błędnie).
Złotko, zapamiętaj sobie na przyszłość, że jeśli się naprawdę uprzesz, to możesz oczywiście uśmiercić bohatera, który prowadzi narrację w pierwszej osobie. Ale po co? Chcesz rozzłościć czytelnika? Gdy bohater nie żyje, to jak może prowadzić narrację? Jako duch? Czytelnik jest przekonany, że bohater przeżył, bo jak inaczej mógłby swoją historię opowiedzieć, a tu on zimny trup. Nieładnie tak pogrywać z czytelnikiem.
Honey, nie masz jeszcze wyczucia, kiedy trzeba opowiedzieć o czymś bardziej szczegółowo (na przykład, nie wiadomo, o co chodzi z tym wypadkiem na początku, w ogóle nie ma pewności, że ktoś zginął, więc potem zakończenie nie do końca przemawia), a które sceny trzeba wyciąć, bo nic nie wnoszą (te dialogi nastolatków przed zabawą w podduszanie, ciągną się i ciągną, po co?). I jeszcze ten tytuł taki nijaki. Tu właśnie bardzo przydałaby się pomoc redaktora.
Nie spiesz się, kochanie, nie pisz na siłę, jeśli nie masz dobrego pomysłu. Przemyśl wszystko i dopiero wtedy siadaj do pisania.
Marzy mi się, żeby polscy autorzy takie rozmowy odbywali z redaktorami przed opublikowaniem książki i nie dowiadywali się o swoich błędach ze złośliwych recenzji. Coś jednak czuję, że to nie jest marzenie z rodzaju tych, które się spełniają. Lepiej poproszę Mikołaja o jakąś dobrą książkę.