Fajna wakacyjna przygodówka w stylu Dana Browna, czyli trochę wiedzy, trochę przygody i morze niedorzeczności, całość mieści w granicach konwekcji, więc naprawdę smaczne.
Książkę czytało mi się dobrze, świat widzimy oczami jednego z dwojga głównych bohaterów – Anglika polskiego pochodzenia, Jerzego Adamsa i choć na początku dziwiła mnie ta forma, a nawet drażniła, bo Jerzy (jak to prawnik) jest osobą dość nudną, to szybko przestałem zwracać na ten fakt uwagę, gdy akcja zaczęła się rozkręcać. Zrozumiałem też dlaczego nasz narrator musiał nie być Polakiem. Każdy Polak coś tam o Koperniku wie, starsi kojarzą go z banknotu tysiączłotowego, młodsi z opakowania Toruńskich Pierniczków, a przecież trzeba było pretekstu, żeby nasza główna bohaterka Alicja (trochę Lara Croft, trochę Robert Langdon) miała komu o fromborskim astronomie poopowiadać, bo:
największym plusem dodatnim „Poszukiwaczy” jest właśnie Mikołaj Kopernik. Autorka bardzo sprawnie wplata w treść powieści wiedzę o „naszym” astronomie*, epoce itd. do tego, jak na książkę przygodową przystało, wpadamy w różne miejsca związane z astronomem: odwiedzamy między innymi Lidzbark Warmiński, gdzie był kanonikiem i dowiadujemy się mnóstwa ciekawych rzeczy – aż kusi, żeby wybrać się śladami bohaterów powieści na wakacyjną wyprawę w poszukiwaniu tajemniczej siódmej księgi. Akcja ma żywe tempo, toteż te „merytoryczne” chwile to moment wytchnienia w pogoni za manuskryptem. Dlaczego ten manuskrypt jest taki ważny? Ano tradycyjnie, bo może „zmienić losy świata” itd.
Bohaterowie są całkiem ciekawi i nieszablonowi. Oprócz wspomnianych wyżej dwojga głównych bohaterów (nudnego) Jerzego i (tej mądrej) Alicji, dostajemy całą plejadę ciekawych „drugoplanowców” z niepozorną (gosposią) Czesiuchną na czele, także jest z kim sympatyzować, a to zawsze i każdej książce wychodzi na plus. Gorzej jest z czarnymi charakterami, bo tak naprawdę, to ciężko stwierdzić kto naszych bohaterów prześladuje – mamy jednego komiksowego „złola”, jakąś tajemniczą organizację, co to nie wiadomo o co jej chodzi, ale na pewno nie chcą zdobyć sekretnego przepisu na toruńskie pierniczki, o nie… Podejrzewam, że w drugim tomie dowiemy się więcej, bo historia rozpisana jest na trzy książki.
Teraz trochę gorzkich żali. Zupełnie nie rozumiem po co jest pierwszych pięćdziesiąt stron tej książki. Dobrze, poznajemy Jerzego, Jerzy leci na pogrzeb ciotki, w samolocie spotyka Alicję, dziewczyna ewidentnie wpada mu w oko, co nie zdarza się zbyt często bo Jerzy (jak to prawnik) zachwyca się przede wszystkim komentarzami do kodeksu postępowania cywilnego, ale z żywymi ludźmi to już gorzej mu idzie i goni tą biedną Alicję, która próbuje mu uciec przez te pięćdziesiąt stron powieści, by ostatecznie dorwać ją – nie zgadniecie – na pogrzebie, coś takiego, kto to widział? A książka puchnie…
Inna sprawa, że redakcja parę razy przysnęła, i to grubo. Kraków, nasi bohaterowie spotykają na ulicy dwunastolatka, który jak gdyby nigdy nic, idzie sobie z elektryczką hulajnogą pod pachą – każdy kto chociaż raz z pianą na ustach próbował pozbyć się tego bydlęcia (hulajnogi, nie dwunastolatka) z wąskiego chodnika, poprzez wrzucenie jej w krzaki, ten wie, że nie da się go od tak spacerować z tym czymś pod pachą, bo zwyczajnie jest na taki manewr za ciężkie, chyba że w Krakowie dzieci są większe niż w Gdańsku. I poszukiwacze upadają po raz trzeci: stare Suzuki Jimny tzw. „anglik” z fabryczną nawigacją i do tego z wgraną aktualną mapą Polski – ciekawe.
Czy przeczytam drugi tom? Z pewnością, bo jestem bardzo ciekawy co też pani Szylko chowa w fabularnym zanadrzu, poza tym zżyłem się z Czesiuchną.
*niedawno czytałem „Kopernik: Rewolucje” autorstwa Wojciecha Orlińskiego, więc rozumiecie - sam jestem trochę ekspertem w temacie i przyznaję, że merytorycznie książka pani Szylko daje radę z jednym wyjątkiem: wcale nie jest takie pewne, że Anna Szyling była, hmmm… konkubiną Kopernika, jednak domyślam się, że podkreślenie tego w tekście będzie miało jakieś znaczenie w kolejnych tomach.