Wspomnienia Jenette McCurdy są najlepszym dowodem na to, że nie wszystkie kobiety powinny mieć dzieci. Że nie wszystkie nadają się na matki. Że nie ma czegoś takiego, jak uniwersalnie dobra matka, która zawsze chce najlepiej dla swojego dziecka. Że to taki sam konstrukt kulturowy jak Barbie - może i chcielibyśmy, żeby tak było, to znaczy, żeby wszystkie matki były dobre, kochane i pełne poświęcenia, ale rzeczywistość... skrzeczy.
Skrzeczy tym bardziej, że zła matka jest czymś, o czym się nie mówi. Bo nie wypada. Bo to jednak matka.
Tymczasem to, przez co przeszła Jenette McCurdy w swoim krótkim życiu jest prawdziwie przerażające. Nie tylko dorastała w domu niepodzielnie rządzonym przez niestabilną emocjonalnie toksyczną matkę, ale też była od niej w pełni zależna, jak to często dzieje się w takich rodzinach. Jenette nie wiedziała, czego sama chce ale doskonale wiedziała, czego chce jej mama.
Nie miała swojego ulubionego koloru albo właściwie miała, ale nigdy o nim nie mówiła bo mamie byłoby przykro. I to nie tak przykro, jak zwykłemu człowiekowi - przykro przeraźliwie, na granicy histerii. Bo jak można nie lubić różowego?
Była aktorką i ciężko pracowała, bo przecież to jest właśnie to, co powinny robić wszystkie małe dziewczynki, prawda? Utrzymywać całą rodzinę.
Bała się dorosnąć, bo jej mama chciała mieć cały czas swoją małą córeczkę, laleczkę do pokazywania i przebierania. Teksty w stylu: ,,nigdy nie dorastaj/bądź zawsze mała'' nie są takimi nieszkodliwymi powiedzonkami rzuconymi w eter. Dzieci w pełni zorientowane na rodziców i ich nastroje chłoną je jak gąbka i przyjmują do siebie bez zastrzeżeń.
Bo w końcu powiedzieli to rodzice, a oni nie chcieliby źle dla dziecka, prawda?
W wieku jedenastu lat Jenette dowiedziała się od matki o deficycie kalorycznym i w krótkim czasie zachorowała na anoreksję. Dziesięć lat później anoreksja zmieniła się w bulimię. Traciła przez nią zęby, krwawiła z przełyku.
I była alkoholiczką.
Śmiało można byłoby powiedzieć, że gdyby Jenette McCurdy miała zwykłą, stabilną emocjonalnie matkę to wszystko by się nie wydarzyło - nie byłaby zmuszana do życia nie swoim życiem, do spełniania wyśrubowanych i chorych standardów narzuconych jej przez osobę, która powinna ją kochać i wspierać, zamiast mówić o tym, że Jenette ,,spasła się jak świnia'' dlatego, że zamiast czterdziestu ważyła kilogramów czterdzieści pięć. Albo, że jest ,,puszczalską ździrą'', bo ośmieliła się mieć chłopaka.
Jako dorosła kobieta.
Ale takiego, którego matka nie zaaprobowała.
Te wspomnienia są straszne i bolesne, tym bardziej bolesne, że część z nas w postaci Debry może dostrzec nasze własne matki i ich destrukcyjne, toksyczne zachowania. Zachowania, owszem, wypływające z jakiejś przeszłości, ale nieakceptowalne i wręcz niemożliwe do usprawiedliwienia, jeśli tylko pomyślimy o tym, że były kierowane wobec dzieci. Wobec małych, bezbronnych dziewczynek, które powinny odkrywać świat i same siebie.
Które powinny się cieszyć i próbować.
Które powinny wyrastać na dorosłe, silne i kochające siebie kobiety.
A tymczasem zostały sprowadzone do roli małego-dorosłego odbiorniczka matczynych emocji, zachcianek i niepełnionych marzeń.
Jest jednak w tej książce nadzieja - Jenette znalazła w sobie siłę i odbiła się od dna. I my też siłę w sobie znajdziemy. Droga do ,,zerwania'' z toksyczną matką (albo w ogóle z rodzicem) nie będzie łatwa i usłana różami. Ale będzie warta każdego wysiłku.