Japonia jest krajem, który fascynuje od zawsze, ze względu na swoją inność pod względem kulturowym. Z rozrzewnieniem wspominam film „Ostatni samuraj” w reżyserii Edwarda Zwicka. Dzięki lekturze „Śpiew stali” mogłam z powrotem odbyć magiczną podróż do Kraju Kwitnącej Wiśni. Łukasz Konopczak zaprasza czytelnika do pięknej i malowniczej średniowiecznej Japonii, gdzie honor jest najwyższą wartością, a samurajowie kroczą drogą zasad bushido.
Powieść zalicza się do gatunku fantasy. Akcja rozgrywa się na dwóch przestrzeniach: boskiej i ziemskiej. Fabułę otwiera scena pożegnania, kiedy to ukochana boga piorunów Susanoo umiera. Ten nie potrafi pogodzić się ze śmiercią swojej wybranki i decyduje się na krok, który może zagrozić istnieniu światów. Rodzeństwo będzie próbowało go powstrzymać, lecz napotka na swojej drodze wiele trudności.
Rozdziały oznaczane są w kanji, co bardzo fajnie podtrzymuje klimat powieści. W trakcie lektury natykamy się na różne pojęcia związane z życiem samurajów oraz opisy strojów i uzbrojenia. Samuraje walczą katanami, ale w ruch idą też naginaty, wachlarze bojowe i krótkie miecze zwane wakizashi. Czasem musiałam posiłkować się słownikiem, ale w większości znaczenie pojęć można było wywnioskować z kontekstu. Mało tu charakterystycznego dla japońskiego savoir-vivre'u tytułowania i kłaniania się. Nie mniej wierzcie mi, że przy kolejnym -sama, czy -kun, już byłoby dla polskiego czytelnika za dużo i zaczęłoby irytować. Autor sam w notce redakcyjnej zaznaczył, że pominął tytuły celowo, dla ułatwienia lektury.
„Śpiew stali” to powieść o samurajach i bogach, ale pierwsze skrzypce w całej fabule gra motyw zemsty. Kana, silna postać kobieca, matka, żona i córka, jest kołem napędowym historii. To postać, która nie cofnie się przed niczym, by pomścić swoich bliskich, nawet za cenę własnej duszy. Staje się nemesis szoguna Takashiego, który każdego dnia czuje jej oddech na karku. Motyw zemsty jest spoiwem świata ludzi ze światem bogów, a Kana występuje tu niejako jako łącznik pomiędzy tymi dwoma przestrzeniami. Zachowanie kobiety czasem irytowało i doprowadzało mnie do szewskiej pasji, ale ogólnie bardzo polubiłam tę bohaterkę za jej determinację i hart ducha.
Sceny walk są napisane na bardzo przyzwoitym poziomie. Są bardzo dynamiczne, a jednocześnie bardzo dostojne i pełne patosu. Z zapartym tchem śledziłam kroki bohaterów stawiane w pięknym śmiertelnym tańcu. Estetyka tych scen zapierała dech w piersiach. Do tej pory pamiętam piękną walkę na śmierć i życie dwójki wojowników, którzy byli jednocześnie najlepszymi przyjaciółmi. Było w tym coś pięknego i eterycznego, czułam, że w tym właśnie momencie czas się zatrzymał. Podniosłość i intymność tej sceny sprawiła, że bardzo się wzruszyłam i łezka zakręciła się w oku. Magia w czystej postaci.
W opowieści pojawia się tło historyczne w postaci inwazji Mongołów na Japonię. Przy okazji poznajemy część klanów, która żyła w tamtych czasach, natomiast w tworzeniu warstwy mitycznej autor opierał się na bardzo oryginalnej i abstrakcyjnej dla Europejczyków japońskiej mitologii. Mity były podwaliną do stworzenia fikcji literackiej, a historia została zapisana w sposób strawny dla polskiego czytelnika. Wyszło to bardzo zgrabnie i nie pozbawiło klimatu japońskiego folkloru. Pojawiają się tu takie postacie, jak Izanagi i Izanami, twórcy świata, czy Amaterasu i wspomniany wcześniej Susanoo. Bogowie niewiele różnią się od zwykłych śmiertelników. Płaczą, walczą, jest im również znany smak zemsty. Izanami i Kana, dwie kobiety, które przeżyły własne piekło, będą ze sobą związane niemal przez całą fabułę, aż do wypełnienia zemsty i rozwiązania akcji powieści. Budowanie napięcia na poziomie fabularnym wypadło bardzo dobrze, niewiele pojawiało się scen spowalniających, co odbieram za duży plus, zwłaszcza, że to literacki debiut!
Dla mnie lektura „Śpiewu stali” była fantastyczną przygodą, która zostanie na długo w moim sercu. Nie raz jeszcze pewnie powrócę, by na nowo dać porwać się fantastycznemu klimatowi średniowiecznej Japonii. Gorąco polecam.