Możesz mieć co tylko chcesz i być kim tylko chcesz. Możesz wszystko, a nawet musisz wszystko zwłaszcza, gdy z przodu stuknęła Ci trójka…
Nie możesz. Nie musisz. Nie wszystko się ułoży, niejedno się schrzani.
„Myślę o tym, że prawdziwa dorosłość to stan, w którym nikomu nie ufasz, mówisz tylko prawdę, czujesz bez przerwy na języku bardzo gorzki smak”
Żulczyk jest szczerym brutalem, który nie bawi się w przyjacielskiego mówcę, wciskając ci podnoszące na duchu naiwne slogany. Żulczyk swoim słowem przywala centralnie w gębę i dzięki temu pobiciu sprowadza na twardą ziemię. Jak po upadku z najwyższego piętra wieżowca. Bez idylli, a jedynie z rozerwanym wrakiem w całej nieporadności pomimo marzeń oraz najlepszych chęci. Z życiem co nie wychodzi tak samo, jak znalezienie wolnego miejsca na parkingu przed supermarketem w okresie świątecznym, bo wszyscy na gwałt ruszyli po majonez.
Ten jego mroczny i pełen dramaturgii styl mi się podoba, ale... No właśnie, znajdzie się „ale”.
Początek „Wzgórza psów” zapowiadał się świetnie. Poznajemy Mikołaja i Justynę, którym niespodziewanie życie komplikuje się na tyle, że są zmuszeni wrócić na stare… wzgardzone ”Szmaty” i tym samym zrobić życiowy krok w tył.
Nie trzeba chyba mówić, że nie jest dla nikogo przyjemnością być tam gdzie się musi być, a nie tam gdzie się chce być. Jak jeszcze na chwilę można z nostalgią wrócić do miejsc z przeszłości, tak przerażającą wizją jest utknięcie w nich na dłużej. To przecież przyzwolenie na powrót uśpionych demonów, zbudzenie ich z głębokiego snu oraz paplanie się w poczuciu bezradności z narastającym wrażeniem życiowej porażki. Można oszukiwać się, że to tylko chwilowy kryzys i zagłuszać narastający w środku wstyd oraz poczucie niepowodzenia, ale powrót z pełnego szans-wielkiego miasta do szarej mieściny sprawia, że perspektywy na dalsze życie wydają się… marne.
„Szedłem sobie znikąd donikąd
Tak naprawdę nie mając nikogo”
Tak bardzo to bliskie... indywidualne w interpretacji. Można w tej książce dotknąć wspólnej nicości identyfikując się z jej postaciami. To rusza.
Autor jednak bardzo dokładnie i szczegółowo, wręcz do przesady wkręca czytelników w losy książkowych bohaterów, jakby chciał namacalnie przenieść ich do swojej powieści.
Zmusza niemal do stąpania po Zyborku. Do przypomnienia sobie wszystkich istotnych zakamarków tej mieściny wraz z różnymi ziomkami, którzy niczym jak jajka w galarecie-zastygli w tutejszej egzystencji spowici mrocznymi tajemnicami, no i oczywiście przede wszystkim zapoznajemy się z całą resztą familii Mikołaja- ich charakterami, zgryzotami, troskami, szaleństwami… no i to już było mniej świetne.
Mnie osobiście to siłowe dogłębne poznawanie każdego z osobna solidnie wymęczyło, pomimo tego że naprawdę nie wiało nudą. Działo się sporo, tylko to powolne wzbudzanie we mnie napięcia związanego z miejscowymi wydarzeniami wprawiało mnie jednak w coraz większą irytację spowodowaną nadmierną rozlazłością, przekombinowaniem i przegadaniem. (To jest ponad 800 stron ciężkiej, brudnej treści)
Tyle dobrego, że Żulczyk pisze prosto i „po chłopsku” wykładając kawę na ławę, to ułatwia sprawę. Gdyby przyszło jeszcze domyślać się i rozkminiać filozoficzne myśli autora poległabym pewnie na pierwszej części książki nie interesując się pozostałymi trzema. Nie wiem czy można było to napisać lepiej i krócej- pewnie tak.
Pomysł na tę powieść ogólnie dobry, zakończenie zaskakujące chociaż zawiłe i skomplikowane. Widać, że Żulczyk się starał i dopieszczał to „Wzgórze psów” tak bardzo… aż przepieścił.
Czuję olbrzymi niedosyt w ogólnym potencjale tej książki. Szkoda. To moje drugie spotkanie z twórczością Żulczyka i jak po pierwszym miałam rozbudzony apetyt na takie smaczki jakie serwuje, tak po drugim spotkaniu jestem konkretnie przesycona. No cóż. Jak widać, równowaga musi być.