Ambicja nakazuje popełnić do "Kaprysu milionera" jakąś recenzję, ale szczerze mówiąc mi się nie chce. Najbardziej dlatego, że nie ma o czym pisać.
Teoretycznie "Kaprys..." to uwertura do większego cyklu. Powinno więc być na tyle zachęcająco i ekscytująco, by tych kolejnych części wypatrywać z niecierpliwością, gryząc palce i trąc kolankami. Tymczasem książka duetu Frączyk&Rolska jest impersonalna i sterylna niczym ekskluzywna ekspozycja w folderze reklamowym. Wysoka półka i wysoce nieużyteczna.
„Kaprys milionera” to jałowe, efekciarskie nic osadzone w ostentacyjnie rozbuchanym bogactwem świecie greckich milionerów z zielonej serii Harlequina
[1], przeflancowanych na nasze rodzime RODOS
[2].
Bo na czym-że ten ekstraordynaryjny kaprys ma polegać?
Ano na tym, że piórem Frączyki Rolskiej dwóch takich - znanych, obrzydliwie dzianych i zachlanych do przerwy w życiorysie zakłada się o lary i penaty, że lokales w ciągu miesiąca znajdzie największego paszczura po tej stronie globu i w ciągu kolejnych sześciu miesięcy przeobrazi tę mazepę w Miss Galaktyki. Przeprowadzony przez bufet zakład uwierzytelnia podpisem profesor matematyki. Upragniona potwora sama włazi Emilowi w ręce i...
W zasadzie oprócz demonstracyjnie eksponowanych możliwości finansowych Kastnera nie znalazłam w książce Frączyk&Rolskiej nic, co byłoby warte symptomu zainteresowania. Bogać! Jakiegokolwiek zainteresowania w ogóle. A to z tej przyczyny, że „Kaprys milionera” nie ma charakteru ani duszy. Śmiem twierdzić, że w tej recenzji potencjalny czytelnik znajdzie więcej emocji i ekspresji niż w całej książce by Frączyk&Rolska.
Bo, niestety, "Kaprys..." to komercyjna chałka. Bezbarwne gluty bez dodatku chemii.
Można by posilić się o dowcip, że wobec powyższego jest to wyrób w stu procentach naturalny, lecz byłoby to kłamstwem.
Tutaj nic nie jest naturalne. Wszystko w „Kaprysie…” jest do przesady przejaskrawione i wyolbrzymione
Emil Kastner (nie mylić z Kevin Costner) to palant. Tak po prostu.
Z kolei Marek Stachowicz, mimo, że kręgosłup posiada chłop jak dąb, żołędzie na tym dębie ma bardzo lichutkie.
Robert… Robert zaś, jest niczym tajemnicza twarz: Przybył, narobił hałasu, poleciał precz i tyle go widzieli.
I oczywiście Danusia Popiołek - przedmiot eksperymentu zblazowanych sławnych i bogatych. Karykaturalnie wykrzywiony obraz kobiety zaniedbanej i społecznie nieatrakcyjnej. A choć w finale to ona jest tu postacią najbardziej wygraną - przechodzi gładko z rąk do rąk niczym Brooke Logan lub puchar FIFA. Ani to śmieszne ani zabawne.
Nie mogło też zabraknąć tak popularnego obecnie wątku pedofilii - ujętego w najbardziej perwersyjny i wynaturzony sposób.
To już w żaden sposób rozrywkowe nie jest, bez względu na to, jak bardzo rzuca światło na postać negatywną - kutego na cztery nogi cwaniaka, który w finale nie potrafi utrzymać dzioba na wodzy.
Tajemnicą poliszynela jest, że władza degeneruje a pieniądze jeszcze bardziej, lecz panie Frączyk i Rolska zmieniły "Kaprys milionera" - tę pierwotnie niegroźną, łagodnie odmóżdzającą awanturkę w sensacyjno-kryminalną aferę obyczajową rozmiar XXXL, by ostatecznie zmienić ją w farsę o niewyżytym nababie, ponętnym profesorku i cud-łabędziu przekutym w boginię z obmierzłej żaby.
Można oczywista się upierać, że "Kaprys milionera" to nie ckliwy romans czy powieść sensacyjna lecz tzw. "erotyk", nie mniej i tutaj mimo odważnych ujęć i konfiguracji wieje nudą.
"Kaprys milionera" to erotyk, który przed wypuszczeniem w świat został chemicznie pozbawiony jajec, pazurów i charakteru.
Memlałam ten przecier z trocin wyłącznie siłą uporu, z utęsknieniem wypatrując końca.
Powiedzieć, że jestem "Kaprysem..." Frączyk i Rolskiej rozczarowana i zawiedziona to nic nie powiedzieć.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka