Czasami w ramach zajęć dodatkowych wykonuję z towarzystwem ćwiczenie, które ma dowieść, że każdy może napisać wiersz. I to prawda – każdy może to zrobić, jest kilka naprawdę fajnych i sprawdzonych metod. Wartość terapeutyczna tego ćwiczenia jest nieoceniona: uwalnia ono kreatywność i pozwala uwierzyć w siebie. Oczywiście naczelna zasada przy tego typu działaniach mówi, że nie wyrażamy negatywnych ocen tego, co powstało, bo nie chodzi nam o zdobycie Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, a o sam proces tworzenia i to, co się podczas niego dzieje. A także o to, co ten proces może zapoczątkować.
Tak więc każdy może napisać wiersz. A nawet każdy, kto czuje taką potrzebę, powinien to zrobić i obserwować, jak to na niego wpłynęło, bo słowo (takie z głębi nas) ma naprawdę wielką moc. Każdy też może zebrać swoje utwory w tom, pokazać światu i publicznie nazywać poezją. Ale czy i to powinien?
I tu, po nieco przydługim wstępie, przechodzimy do rzeczy, a rzeczą jest pierwsza książka piosenkarki Lany Del Rey.
Jeśli zwróciliście uwagę na tytuł tej recenzji, to chciałam Wam teraz oznajmić, że podpowiedziała mi go sama Lana. Tego typu rymów jest bowiem w jej tekstach bez liku. Powinnam tu zapewne dodać, że nie wiem, ile w tym zasługi samej autorki, a ile tłumaczki – oceniam to, co dostałam w języku ojczystym. Mamy więc perełki w rodzaju Jest mi źle!/Skarżę się!/Wysłuchaj mnie* albo Uderzający przykład męskości/Stanowczy w twojej pionowości.
Ktoś mógłby mi zarzucić, że wycinam fragmenty z kontekstu, że tak nie powinno się mówić o poezji. Ale!
Po pierwsze to, co podarowała nam Lana, poezją nie jest. Wyraźnie to stwierdzenie zaznaczam i celowo wyodrębniam w osobny akapit. Jest to bezkształtny, przypadkowy, nieprzemyślany zapis… czegoś.
Po drugie – w całym tomie nie ma ani jednego w całości dobrego utworu. Takiego od A do Z. Poniekąd więc sama autorka uprawnia do tego, żeby żonglować tylko fragmentami – i tu powiem, że także dobrymi. W niejednym z tych koszmarnych niby wierszy znajdziemy naprawdę dobre metafory – jak choćby ta: Nigdy nie miałam matki/czy mogę ją sobie teraz ze słońca zrobić. Niestety natychmiast są one psute kolejnym słabym rymem i umierają, nie wydawszy owocu w postaci jakiejś głębszej refleksji.
To skłania mnie do wniosku, że nad tekstami zamieszczonymi w tomiku Lana nie popracowała. Zanotowała, co przyszło jej do głowy i nie spojrzała na nie więcej. Choć więc mają one jakiś punkt wyjścia (zwykle pewną rzeczywistą sytuację), brak im wyraźnego zamknięcia – można by w nieskończoność dopisywać kolejne linijki. Tymczasem wiersz powinien być skończoną całością i albo mieć określone przesłanie – albo mieć je i rodzić kolejne przesłania, jeśli jest utworem doskonałym. Wiersz to produkt, który należy obrabiać jak każdy inny, zanim nada mu się ostateczny, właściwy kształt. Lana tego nie zrobiła. Można powiedzieć, że tematem większości jej tekstów jest miłość i niemal namacalna zmysłowość. Ale to za mało. To zbyt ogólnie. Są zalążki treści, jednak formy – nie licząc kilku haiku – nie ma prawie w ogóle.
Jeszcze jedno. W czytanych przeze mnie recenzjach zwracano uwagę na zdjęcia i obrazy wypełniające w znacznej mierze tomik i podnoszące jego wartość. Owszem, są piękne i refleksyjne. Ale wg mnie ich umieszczenie świadczy o tym, że słowo nie potrafiło obronić się samo i trzeba było je czymś wspomóc. Odwrócić uwagę od jego miałkości. I taką rolę przede wszystkim one pełnią. Surowo wydany tom poezji Louise Glück (czytany przeze mnie kilka dni temu) nie potrzebował tego rodzaju wspomagaczo-wypełniaczy.
Mówiąc krótko. Nie czytajcie tego. Naprawdę nie warto, szkoda czasu.
*Nie podaję strony, z której pochodzą cytowane fragmenty, bo książka nie ma takiej numeracji.