Tę recenzję przyjdzie mi napisać z bólem serca, gdyż uwielbiam twórczość Bardugo, ale „Król z Bliznami” był rozczarowaniem.
Kiedy dowiedziałam się, że powstanie dylogia Nikołaja bardzo się cieszyłam. Z zapartym tchem oczekiwałam premiery i nawet odliczałam dni do niej. Wyobraźcie sobie jednak mój zawód, kiedy zaczęłam czytać książkę i zorientowałam się, że nie jest to książka w dawnym stylu Bardugo. Nie zrozumcie mnie źle, autorzy się rozwijają, pisarstwo się rozwija, my się rozwijamy, ale ta pozycja brzmiała dla mnie jak fanfiction, a nie jak stare dobre pisarstwo Bardugo.
Przede wszystkim książka bardzo mi się dłużyła. Leigh Bardugo przyzwyczaiła nas do szybkiego tempa powieści, akcja goniła za akcją, wątki się rozwijały, a tutaj wszystko zostało za bardzo naciągane i niepotrzebnie przedłużane.
Pierwsza część była katorgą, co zabierałam się do ponownego sięgnięcia i wkręcenia się w historię, tym bardziej byłam zniesmaczona, tym co się w niej działo.
Moim największym zarzutem jest wykorzystanie Niny w tej książce. Uważam, że wątek jest niepotrzebny i źle przeprowadzony. Nie podobała mi się zbytnio zmiana, jaka zaszła w Ninie. Pamiętam ją jako super, pomocną, pełną charyzmy i współczucia dziewczynę, która pojawiła się we Wronach. Rozumiem, że śmierć Matthiasa ją zmieniła, ale żeby aż tak? Sam wątek rozpaczy Niny nad ukochanym został potraktowany jak powietrze. Chwila smutku, cierpienia i jak za pomocą magicznej różdżki dziewczyna o nim zapomniała. Sądzę, że Nina powinna dostać oddzielną książkę i może wtedy to wszystko nabrałoby jakiekolwiek sensu.
Po drugie, czy naprawdę trzeba na siłę łączyć niektóre postacie w pary? Nie, nie trzeba. Gołym okiem widać kto ma się ku sobie i dokąd to wszystko zmierza.
Już nie wspomnę o pominięciu niektórych wątków, które zostały potraktowane po macoszemu, jakby nigdy nikt się nimi nie interesował. Mam na myśli tutaj wątek Matthiasa i nie tylko... Zaznaczę też, że niektóre z nich zostały przyklejone jak na ślinę i nie wytrzymują napięcia z tym, co dzieje się dalej.
Żeby nie było tak pesymistycznie, parę rzeczy wyszło całkiem fajnie. Bardzo się cieszę, że Nikołaj został starym Nikołajem, który jest facetem z charyzmą, dobrym poczuciem humoru, kolesiem, który zawsze sypnie jakimś żartem. Świadomy jest swojego urodzenia, dobrze to wykorzystuje, ale w dobrym znaczeniu. Zoya nadal jest twarda, niepowtarzalna, arogancka i niekiedy brutalna. Ciesze się, że Genya, David i bliźniaki nadal tutaj się pojawiają i współpracują.
Zadowolona jestem z rozwinięcia wątku mocy Griszów. Podoba mi się, że Bardugo pokazała nam tutaj, że tak naprawdę ma jeszcze w rękawie parę asów, na które będziemy musieli się przygotować. Fajnie jest to, że wszystko, co do tej pory znaliśmy, kształtuje się i rozwija na naszych oczach.
Akcja w drugiej części historii przyśpiesza i w miarę nadrabia tempu narzuconego przez inne powieści autorki. Tutaj mniej się nudziłam i mniej narzekałam, ale też jest parę momentów, do których mogłabym się przyczepić. Jednak patrzę na nie z totalnie innej perspektywy i potrafię przegryźć niektóre z nich.
No i zakończenie. Zdania są podzielone, jednym się podobało innym nie. Stoję pośrodku, ponieważ jestem w stanie zrozumieć motyw i to, w jakim kierunku cała ta akcja zmierza, ale z drugiej strony jestem niezadowolona tym, jak dana postać, którą bardzo lubiłam, została potraktowana i :wink: przywrócona.
Widzę możliwy potencjał w kolejnym tomie, więc naprawdę jestem ciekawa jak Bardugo ma zamiar to wszystko odkręcić. Liczę na to, że druga część będzie zdecydowanie lepsza od pierwszej. Chcę w to wierzyć.