Gdybym nie wiedział, że pod nazwiskiem Bachmana kryje się King, nie uwierzyłbym, że Regulatorzy wyszli właśnie spod pióra pisarza z Maine. Prędzej dałbym się przekonać, że to przemęczony Neil Gaiman próbuje odreagować trudny weekend z Mastertonem i maratonem westernów.
Wentworth to spokojne miasteczko w stanie Ohio. Panuje tu cisza, spokój oraz lato idealne w swych proporcjach. Ulica Topolowa stanowi natomiast obrazek żywcem wyjęty z amerykańskiej reklamy. Mieszkają tu prości, serdeczni i uśmiechnięci ludzie, którzy robią dokładnie to, czego wymaga życie na przedmieściach – myją samochody na podjeździe, podlewają trawniki, rozpalają grilla za domem lub siedzą na schodach, grając na gitarze. Młodsze dzieciaki kłócą się przed sklepem o prawa do batonika, a nastolatkowie rzucają frisbee, starając się zaimponować atrakcyjnym koleżankom. Nawet gazeta w tym miejscu dostarczana jest przez sympatycznego chłopaka na rowerze, który po zajęciach gra w drużynie baseballowej. Stężenie amerykańskiego snu w tym zakątku miasta jest wręcz absurdalne. Spokojne lipcowe popołudnie przerywa seria jednak nietypowych wydarzeń. Na ulicy pojawia się czerwona furgonetka… ale nie wygląda na taką, która mogłaby kusić nieletnich obietnicą słodyczy. Przypomina raczej wehikuł nadgorliwych poszukiwaczy kosmitów. Na jej widok nikomu nie będzie do śmiechu. Z pojazdu padają strzały. Nad miasteczko nadciąga burza, a wraz z nią kolejne furgonetki zwiastujące strach i makabryczne zgony.
Horrory Stephena Kinga zawsze kojarzyły mi się z pewnego rodzaju subtelnością. Gdzie im bowiem do kosmicznej grozy i mizantropii Lovecrafta czy wyrazistej brutalności Mastertona? Wszystko dlatego, że King to przede wszystkim świetny rzemieślnik, a nie artysta natchniony – można więc mieć pewność, że się nie wypali i będzie pisał, póki zdrowia mu starczy, a pewnie nawet jeszcze dłużej… dlatego 100 lat! Do tego, jeżeli Mistrz Grozy rzuca coś niezwykłego pod nogi swoim bohaterom to tak, że muszą się o to potknąć – czasem całkiem dosłownie – żeby zdali sobie sprawę, że coś jest nie tak. Element fantastyczny u Kinga stanowi zazwyczaj element wystroju okolicy – cmentarz za domem ożywiający domowych pupili – lub ukryty jest tak dobrze, że tylko przypadek stanowi o tym, że ktoś go zauważy – królicza norka do roku 1958 schowała się na zapleczu budki z burgerami, a Bobbi Anderson o statek kosmiczny musiała się potknąć w lesie (a nie mówiłem!).
King rzadko epatuje niezwykłościami. Od lat wmawia nam, że zło czai się gdzieś w pobliżu, zaraz za rogiem, w kanałach lub w dziurze w ziemi, w którą ledwo wciśnie się nawet bernardyn. No i przede wszystkim pisze on o zwykłych bohaterach, małych miasteczkach i codziennym życiu tak dokładnie, że po odjęciu wszelkich niesamowitości historie nie tracą emocjonalnej wartości – Carrie bez telekinezy nadal opowiadałaby o dręczeniu słabszych, Smętarz… bez zombie-kota o radzeniu sobie ze stratą bliskich, a Lśnienie bez lśnienia o problemach z alkoholem. Dlatego też horror Kinga zawsze wydawał mi się subtelny… aż tu nagle w 1996 roku, w jedenaście lat po uśmierceniu Richarda Bachmana – swojego pisarskiego alter ego – pisarz z Maine znów wydaje książkę pod jego nazwiskiem. Tym razem jest to historia tak dziwna, abstrakcyjna i pokręcona, że nie bardzo wiadomo, na jakiej półce ją postawić.
W Regulatorach początkowo właściwie nie wiadomo, o co chodzi. Wszystko zaczyna się od nieco zmodyfikowanego home invasion – sytuacji, w której zwyrodniali przestępcy depczą buciorami ognisko domowe – gdzie zaatakowany zostaje nie jeden dom, a cała okolica. Z każdą kolejną stroną wszystkie racjonalne tłumaczenie trzeba jednak wyrzucić do kosza, bo sytuacja konsekwentnie staje się mało realna. I chociaż w Regulatorach odnaleźć można kilka ulubionych elementów wykorzystywanych przez Kinga – jest straszny dzieciak, równie niebezpieczny, co niewinny, a na spokojnej ulicy dochodzi do zlotu morderczych samochodów – to stanowią one zaledwie fragmenty mocno abstrakcyjnego pomysłu. Zaraz za nimi podąża coraz więcej westernu… i Niekończącej się opowieści… serio… nieważne, jak bym się nad tym gimnastykował, nie da się tego sensownie opisać. Regulatorzy zanurzeni są po okładki w surrealistycznym i nieprawdopodobnym klimacie.
I to jest w książce właśnie najlepsze. Uwielbiam bowiem pomysły, które nie dość, że stanowią kompilację znanych motywów, to jeszcze rzeczywistość w nich rozchodzi się w szwach tak efektownie, że bohaterom z niedowierzania szwankują stawy żuchwowe, a ułożone do tej pory klepki zaczynają tańczyć kankana. Jeszcze lepiej, jeżeli czytelnik też nie dostaje jasnych odpowiedzi i jest równie zagubiony. Regulatorów poniekąd można zaliczyć właśnie do takiej literatury – niepokojącej, niejasnej, surrealistycznej z wadliwie funkcjonującą rzeczywistością. Zostajemy wrzuceni w sytuację nieprawdopodobną, którą trudno dopasować do znanych nam schematów. Takie doświadczenie może być równie odświeżające, co męczące.
Jak już ktoś ma fioła na punkcie pokręconych pomysłów, a kolorowe furgonetki zaczęły go intrygować, to całą zabawę może zepsuć nierówne tempo. Z jednej strony King za radą Hitchcocka rozpoczyna od trzęsienia ziemia, a następnie stara się, by napięcie narastało. Szybko rozkręca akcję i bierze z zaskoczenia zarówno bohaterów, jak i czytelnika. Już na starcie człowiek się zastanawia, czy ktoś przypadkiem nie wyrwał mu dziesięciu logicznych rozdziałów i teraz nie ma szans, by połapać się, co właściwie wyrabia na Topolowej. Niestety dość szybko dostajemy pierwsze podpowiedzi, a niedługo później wyjaśnienie ląduje nam przed nosem. Dałoby się to jeszcze jakoś przełknąć. King jednak nie byłby sobą, gdyby nie zaczął grzebać w przeszłości i stanach emocjonalnych głównych i pobocznych bohaterów. Dlatego między pełne przemocy wydarzenie utrzymane na przyzwoitych obrotach wrzuca wycinki z gazet, listy i pamiętniki. Fragmenty naładowane emocjami do pełna oczywiście świetnie spełniają swoją funkcję – w większości przypadków wywołują sporo niepokoju. Jednak w połączeniu z dynamiczną akcją głównego wątku sprawiają, że książka zyskuje pokraczne kulejące tempo. Efekty osiągane przez dwie narracje nawzajem wybijają się z rytmu.
Regulatorzy to książka odświeżająca, zaskakująca, nietypowa i surrealistyczna. Odbiega od tego, do czego przyzwyczaił nas Mistrz Grozy, dlatego nic dziwnego, że zdania na jej temat są mocno podzielone. Ja jestem w drużynie, która ten pomysł uwielbia, jednak siadam na ławce, gdzie ubolewa się trochę nad jego wykonaniem.
Psst… Drogi Wędrowcze! Tak, Ty! Jeżeli dotarłeś aż tak daleko i Ci się spodobało, koniecznie zajrzyj na
RuBrykę Popkulturalną i chodź pogadać o książkach (i nie tylko)!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 7/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu
Nerdheim.pl