Woda. Przezroczyste i krystaliczne H2O. Jest obok nas zawsze i generalnie mamy ją gdzieś. Spożywamy ją, pierzemy w niej i służy nam do codziennych ablucji, co więcej, wylewamy ją bezmyślnie nie przykładając większej wagi co się z nią dalej dzieje. Jest tam gdzieś ten „obieg”, niech on się martwi. Wybrzydzamy również niemiłosiernie, bo albo nie lubimy gazowanej, albo lubimy tylko ją, mówimy „fe!” gdy mamy wdepnąć w kałużę lub wykąpać się w lekko zzieleniałym jeziorku a brak wody jest dla nas czystą abstrakcją. Niezbędną rolę, jaką woda pełni w naszym życiu, rozumieją tylko liczne grupy typu „solidarni z Afryką”, sami mieszkańcy tego kontynentu oraz pewien pisarz S-f nazwiskiem Herbert, Frank Herbert.
Jego epopeja, klasyk i arcydzieło gatunku, „Diuna”, jest już na stałe zapisane we wszystkich kanonach i rankingach, więc opisując je trzeba nieźle się napocić, aby nie być wtórnym. Ja postanowiłem skupić się na temacie: „Czym powieść o Arrakis jest dla mnie” bardziej niż na: „Co poeta miał na myśli?”.
„Diuna” tak naprawdę, była zawsze gdzieś obok mnie. Z początku usilnie namawiał mnie na jej przeczytanie kumpel z lat młodości, który epopeję Herberta „zaliczył” już na przełomie podstawówki i liceum. Później dwa razy podchodziłem do ekranizacji Davida Lyncha, które wydały mi się wybitnie dziwne, w porównaniu np. z „Gwiezdnymi wojnami” czy „Obcymi”. W końcu powieść spróbowałem przeczytać, zachęcony nowym, Rebisowskim wydaniem w roku 2007, niestety poległem, powalony zniechęceniem i brakiem czasu.
Teraz, najwidoczniej dojrzalszy i pełen zapału (mając książkę z dedykacją i autografem Wojciecha Siudmaka, aż wstyd powieści nie przeczytać) ruszyłem do kolejnego, literackiego „starcia” ze światem Herberta. No i udało się. Przeczytałem i czuje się z tym fenomenalnie. Powieść zrobiła na mnie wrażenie i dołączam, niniejszym, do rzesz fanów pustynnej Arrakis, Paula Muad’diba oraz genialnie opowiedzianej historii o zdradzie i zemście.
Owej historii tak naprawdę streścić się nie da, tak jak nie da się w kilku zdaniach opowiedzieć o czym jest „Władca pierścieni”, do którego przyrównywał „Diunę” praojciec i mentor S-f, Artur C. Clark. Otóż, mamy sobie, bogatą w unikalną „przyprawę”, pustynną planetę Arrakis, zwaną Diuną, dwa zwaśnione rody – Harkonnenów i Atrydów, manipulującego całym kosmosem Imperatora Szaddama IV a przede wszystkim młodego, „naznaczonego” mocą chłopaka, dziedzica Atrydów, Paula. W wyniku matactw i intryg, osierocony przez ojca Paul trafia do pustynnego plemienia wojowników, zwanych Fremenami, walczy, mści się i odnajduje swoje przeznaczenie. To mini-streszczenie jest jednak dla fabuły książki tym czym przyprawowe ziarenko jest wobec całego piasku Diuny. Streszczać więcej nie będę, przeczytajcie sami.
Nie znajdziecie w „Diunie” epickich batalii, wielkich namiętności ani porywającej akcji. Cały fenomen powieści opiera się bowiem na zmyślnie ułożonej fabule oraz genialnych dialogach. Cała akcja powieści toczy się „gdzieś obok” a czytelnik dowiaduje się o przełomowych dziejach Arrakis (zdrada Harkonnenów, rewolta Fremenów) jakby z drugiej ręki. Herbert stawia nas prawie zawsze przed faktem dokonanym a czytelnik, wraz z bohaterami, podejmuje liczne życiowe decyzje i wciągnięty jest w wir intryg oraz przeznaczenia.
Bohaterowie oraz ich losy to, moim zdaniem, również wielki atut powieści. Dawno już nie spotkałem książki, w której w oszczędny a zarazem głęboki sposób opisano by dramatis personae. Herbert udowodnił, że można stworzyć arcydzieło kosmiczne, bez wdawania się w nużące dyskusje o ustroju, genealogii czy kosmicznym porządku. Tym samym, świat opisany w „Diunie” broni się sam a czytelnik odkrywa powieściowe „intrygi intryg w intrygach” powolutku i bez zbytniego nawału informacji. Co więcej, cała błyskotliwa konstrukcja świata Diuny to majstersztyk słusznie porównywany ze Śródziemiem i innymi fantastycznymi dominiami. Osnowa powieści oscyluje pomiędzy wątkami przypominającymi świat arabski a ekologicznym przesłaniem połączonym z gloryfikacją wody jako świętej siły sprawczej na Arrakis, gdzie zwykłe H2O urosło do rangi Świętego Graala i gdzie ten cenny likwor destyluje się z wiatru, oddechu i zwłok. Tym samym, autor uświadamia nam, iż powinniśmy otworzyć oczy na fakt, iż bez wody życie możliwe jest tylko na Diunie, w naszym wypadku, raczej skończylibyśmy tam marnie. Powinniśmy, po lekturze powieści, zrozumieć kilka faktów i otworzyć oczy na potrzeby naszej planety. Patetyczne, ale prawdziwe.
Jako fan wszystkiego co nadprzyrodzone, wychowany na komiksach o amerykańskich superbohaterach, niezwykle cenię sobie również powieściowy wątki mesjanistyczne i teokratyczne. Przemiana Paula w niemal boską istotę oraz jego walka o wolność planety kojarzyła mi się z takimi hitami tzw. zero to hero jak „Matrix” czy Trylogia Mistrza Zagadek z Hed. Jak wiadomo to zupełnie inne bajki, ale miło jest czytać jak jakiś mocarz kopie złoczyńcom tyłki.
Na zakończenie moja ostatnia, subiektywna refleksja. Ja zawsze kochałem fantasy, wraz z jej rycerskością, mitologią, heroizmem i baśniowością. O dziwo w „Diunie”, sztandarowym S-f, odnalazłem wszystkie powyższe elementy, których w twardych powieściach tego typu, raczej nie uświadczysz. Landsaad, imperializm, system feudalny lenna i hołdu, walka o władzę, mitologia Bene Gesserit oraz sama „zabawa” z losem i przeznaczeniem to zdecydowanie unikalne i najbardziej wartościowe elementy powieści, które na długo zapadają w pamięć i czynią „Diunę” książką niemal epokową. Powieść Herberta jest od dziś dla mnie mostem łączącym fantasy i S-f i pewnego rodzaju nicią porozumienia między gatunkowego (w literaturze ma się rozumieć). Niczym Muad’dib czuje się przez powieść oświecony i ostatecznie przekonany do literatury kosmicznej.
Panie Herbert – Dziękuję!