Swego czasu miało już nie być więcej powieści Richarda Bachmana – ale w roku 1996 pojawili się „Regulatorzy”. Po „Mrocznej wieży” miało nie być więcej powieści Stephena Kinga – a oto dostajemy „Komórkę”. Co ciekawe, można odnieść wrażenie, że napisał ją nie King a właśnie Bachman, czyli jego brutalniejsze, mniej komercyjne alter ego z przeszłości.
Poza „Ostatnim Bastionem Barta Dawesa” wszystkie książki Bachmana charakteryzował gwałtowny początek i nie inaczej jest w przypadku „Komórki”. Zaledwie parę stron po tym jak poznajemy głównego bohatera, Claytona Riddella, wokół niego rozpętuje się krwawe piekło. Kingowi udaje się co prawda przemycić wcześniej kilka informacji na temat Claytona – dowiadujemy się, że jest rysownikiem komiksów, który właśnie podpisał pierwszą ważną umowę – ale później liczy się już tylko wszechobecny chaos, wybuchający po tym jak do wszystkich telefonów komórkowych zostaje przesłany tajemniczy Impuls. Kto ma akurat komórkę przy sobie i decyduje się z niej skorzystać, ten natychmiast wpada w szał i zaczyna pałać żądzą mordu. Clayton jest rzadkim w nowoczesnym świecie typem „bezkomórkowca” więc stoi tylko jak otępiały i obserwuje jak bostońska ulica zapełnia się oszalałymi monstrami, które jeszcze niedawno były ludźmi: kobiety rzucają się sobie do gardeł, mężczyźni odgryzają uszy psom, kierowcy samochodów rozjeżdżają kogo popadnie. Razem z napotkanymi przypadkowo Tomem i nastolatką Alice, również nie posiadającymi telefonów komórkowych, Clayton chroni się w przydrożnym hotelu i zaczyna zastanawiać się co z tą niespodziewaną Apokalipsą począć. Mimo czyhających na zewnątrz niebezpieczeństw postanawia, że powinien przede wszystkim wrócić do domu w niedalekim Kent Pond i sprawdzić czy jego żonie i synowi udało się uchronić przed Impulsem.
„Komórka” jest dobrym, trzymającym w napięciu horrorem w klasycznym stylu (King słusznie dedykuje ją Richardowi Mathesonowi i George’owi Romero – twórcom najsłynniejszych żywych trupów w filmie i literaturze), ale nie dorównuje ani najlepszym wczesnym dziełom Bachmana takim jak „Wielki marsz” ani nawet późniejszym, kontrowersyjnym „Regulatorom”. Szybki, sprawnie napisany początek rzeczywiście cieszy, jednak w momencie kiedy akcja oddala się od Bostonu i zaczyna skupiać się na wędrówce bohaterów przez wyludnione okolice, nad kartami książki zaczyna unosić się leniwa mgiełka nudy. Pewnie dzieje się tak dlatego, że fabuła nie bardzo ma dokąd zmierzać – zbyt szybko dowiadujemy się, że szanse pokonania nieumarłych wrogów są w zasadzie zerowe i bohaterowie mogą ich tylko delikatnie podenerwować swoim nieposłuszeństwem. Innym ważnym powodem jest też brak prawdziwie interesujących postaci: zarówno Clayton jak i Tom to miłe chłopaki ale w porównaniu do takiego Raya Garraty’ego z „Wielkiego marszu” albo Bena Richardsa z „Uciekiniera” zdecydowanie brak im charakteru.
Rozczarowuje więc środkowa część książki, ta, w której najwięcej czasu każe się nam spędzać na cichej obserwacji wewnętrznych dramatów każdego z bohaterów (Clayton zamartwia się o syna, Tom – o kota, a Alice – o zgubiony talizman). Nawet tu dostajemy jednak mocną, zapadającą w pamięć scenę: tę, w której dochodzi do podjęcia decyzji o spaleniu olbrzymiej gromady zombie rozłożonej na stadionie piłkarskim. Początkowo wydaje się, że to decyzja jak najbardziej słuszna ale wraz z powolnym, pełnym utrudnień wprowadzaniem jej w życie, i czytelnik i bohaterowie uświadamiają sobie jak okropne może się to przedsięwzięcie okazać. Napięcie i brutalność znane z początku książki powracają na dobre w kilku ostatnich jej rozdziałach a spuentowane w charakterystyczny dla Bachmana niejasny, anty-hollywoodzki sposób sprawiają, że pomimo wymienionych wcześniej wad zapamiętujemy „Komórkę” jako ciekawą wariację na znany temat (tym bardziej, że autor odwraca tu schemat znany z wcześniejszych filmów i powieści: żywe trupy Kinga jako czas aktywności upodobały sobie nie noce a dni, w związku z czym ludzie, uzbrojeni w latarki, mogą przemieszczać się z miejsca na miejsce wyłącznie po zmroku). Kto jednak zna najlepsze powieści Kinga ten będzie tęsknił za bardziej rozbudowanymi psychologicznie bohaterami, a kto wychował się na Bachmanie będzie narzekał na mniej przejrzystą fabułę i fragmenty, w których na zbyt długo zanika akcja.