Spotykam się z wieloma recenzjami twórczości Kinga. Są różne. Jedne pozytywne, drugie negatywne, a jeszcze inne pośrednie. Jak wiele osób pisze: Książki Kinga albo się kocha albo nienawidzi. Ja zdecydowanie należę do tej pierwszej grupy, chociaż muszę przyznać, że nie każda pozycja z dotychczas przeczytanych, przypadła mi do gustu. „Komórka” zbiera różne opinie, jednak w większości przeważają te negatywne. Chcąc sama się przekonać i wyrobić swoje zdanie, wykorzystałam okazję, która nadarzyła się w bibliotece i ją wypożyczyłam.
Pierwszy października miał być zwykłym, spokojnym dniem, takim jak wszystkie inne i jednocześnie wyjątkowym dla Claytona Riddella, który dostrzeżony przez wydawnictwo, miał otrzymać propozycję współpracy. Jednak jego starania spełzły na niczym. Dokładnie o 15:03, przez Stany Zjednoczone przeszła fala, zwana Pulsem, która zamieniła społeczeństwo w agresywne zwierzęta, gotowe zabić każdego, w zasięgu ich ręki. Od teraz jedynym zmartwieniem Claya było odnalezienie żony i synka oraz prawdziwa walka o przeżycie.
W trakcie czytania książki byłam zaskoczona, tak mały podobieństwem stylu Kinga do innych powieści. Gdyby nie imię i nazwisko na okładce, nigdy w życiu nie zgadłabym, że napisał to sam król grozy. Brakowało mi tych dokładnych opisów sytuacji oraz tej charakterystycznej dla niego wnikliwej kreacji bohaterów. Praktycznie w tej powieści, autor głównie skupił się na akcji, co nie do końca przypadło mi do gustu, jednak ze względu na wielkie uwielbienie do tego pisarza, starałam się tak bardzo nie zwracać na to uwagi. Czytałam dalej. Zauważyłam, że narrator sam licznie stawia sobie pytania dotyczące nadchodzącej apokalipsy, które tylko jeszcze bardziej nakręcały mnie do poznania finału i odkrycia przyczyny tej tajemniczej inwazji. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że wytłumaczenia tak naprawdę nie ma. Bohaterzy snują jakieś koncepcje dotyczące działania impulsu, jednak autor pozostawił ich podobnie jak nas w niewiedzy. To chyba w całej książce mnie najbardziej zirytowało. Najpierw pytania, a potem brak odpowiedzi. Nie wiem czy to wina autora, czy umyślny zabieg. Jeśli umyślny, to w takim razie w tym przypadku zupełnie nietrafiony, a wręcz irytujący, który u mnie zaważył na ogólnej ocenie książki.
Na początku trochę się zdziwiłam tak niską opinią o „Komórce”, która dosyć fajnie się zaczęła i zwiastowała całkiem przyjemną lekturę. Zastanawiałam się skąd taka zła ocena. Jednak im dalej w nią brnęłam, tym bardziej przekonywałam się i przyznawałam rację autorom negatywnych recenzji. Książka z każdą kolejną stroną jest coraz gorsza i coraz bardziej denerwująca.
W zupełności rozczarowali mnie bohaterzy. Z żadnym się nie zżyłam, żadnego choćby nie polubiłam, ani nawet nie kibicowałam w ich dalszej wędrówce bez celu. Każdy był mi obojętny. Jedynie Alice mnie wkurzała. Momentami miałam ochotę sama wyjąć pistolet i strzelić jej w łeb, aby już więcej nie pojawiła się w tej książce. Jeśli chodzi o czarną postać to… Pozostawię ją bez komentarza. Naprawdę, nie warto.
Zazwyczaj, aż tak bardzo nie kieruję się opiniami innych, ale w tym przypadku wszystko sprawdziło się w 98%. „Komórką” się rozczarowałam. Nie polecam. Czy strata czasu? Powieść może i posiada w sobie poboczne wątki, które dają do myślenia, jednak jest ich tak mało, że giną w gąszczu latających rąk i lewitujących zombie. Jeszcze raz, nie polecam. Jeśli już to na własną odpowiedzialność;)