Do tej pozycji podchodziłam bardzo ostrożnie. Długo zastanawiałam się, czy w ogóle się na nią skusić, miałam mnóstwo obaw, ale jednak zdecydowałam się dać szansę. Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu NaKanapie.pl i podeszłam do niej starannie. Szybko jednak przekonałam się, że to nie jest pozycja dla mnie.
Zacznę od tego, co jako pierwsze rzuca się w oczy potencjalnemu czytelnikowi. Okładka oraz tytuł tej powieści są słabe i w ogóle nie zachęcają do jej przeczytania. Ja się zdecydowałam tylko ze względu na ten boks, ponieważ uwielbiam ten sport, sama trenuję, więc mocno mnie kusiło. Okładka natomiast wygląda jak zrobiona przez laika w Canvie. Sama mogłabym taką zrobić, a grafikiem nie jestem, a to już mówi samo za siebie. W dodatku książka oznaczona jest jako romans, a tymczasem jest to historia dwunastoletniej dziewczynki, która wychowywana jest przez umierającą na raka matkę. Ojca nie ma, ale spotyka go przypadkiem i się z nim zaprzyjaźnia. Widzisz gdzieś tutaj romans? Ta pozycja już na wstępie zalicza klapę za klapą. A mimo to dałam jej szansę.
Początkowo zapowiada się dobrze - autorka pokazuje, że wie, o czym pisze, a przynajmniej, że zrobiła dobry research. Wstawki dotyczące boksu naprawdę mają sens, więc byłam bardzo pozytywnie nastawiona do pozostałej części. Róża, główna bohaterka, ma dwanaście lat i przypadkiem spotyka swojego ojca, który akurat boksuje. Dziewczynka jest wielką fanką tego sportu i sama chciałaby trenować, więc zagaduje do zupełnie obcego mężczyzny, którego widzi pierwszy raz w życiu i prosi go, aby on ją trenował. Niestety przez całą powieść nie dowiedziałam się, skąd ta wielka miłość Róży do tego sportu. Podejrzewam, że autorka chciała w ten sposób pokazać, jacy oni są podobni (ojciec z córką) i potrzebowała pretekstu, aby się zaprzyjaźnili. Problem jednak jest taki, że ja nie wiem, czy bohaterka przypadkiem zauważyła w telewizji walkę bokserską i jej się spodobało, czy może ktoś jej opowiadał o tym sporcie, czy może gdzieś na żywo dostrzegła trenujących bokserów. Wygląda na to, że Róża lubi boks "bo tak". Cały sens z wątkiem bokserskim roztrzaskał się już na tak prostej rzeczy, jak skąd zamiłowanie dziecka do tego sportu. To nie działa tak, że skoro ojciec, którego dziecko nie zna, jest wielkim fanem golfa, to dziecko, które NIGDY nie miało kontaktu z tym sportem, nagle któregoś dnia się obudziło, poszło do mamy i powiedziało: "mamo, bo ja kocham golf". Więcej sensu miałoby, gdyby Róża faktycznie natknęła się przypadkiem na boksującego ojca, patrzyła sobie z fascynacją, jak mężczyzna się rusza i pomyślałaby "ooo też chciałabym tak umieć".
Bokser - bo tak Róża nazywała ojca zanim dowiedziała się, że to jej ojciec - zgadza się trenować dziewczynkę, ale tylko przez osiem godzin (policzył w tym tę jedną godzinę, w której z niej rozmawiał, więc zostało jej siedem). Po tych siedmiu dniach treningów po godzinę dziennie Bokser nie chce już dłużej trenować Róży i właściwie w tym momencie jej treningi się kończą. Dziewczynka jest po SIEDMIU godzinach treningów, ale nie przeszkadza jej to znokautować starszego od siebie kolegi, a jakiś czas później dorosłego mężczyzny. I tutaj mam pytanie do autorki: trenowałaś kiedyś boks? Bo po siedmiu godzinach treningów ludzie nie umieją nawet ciosu poprawnie wyprowadzić, a Róża nie dosyć, że nagle stała się "zawodową" pięściarką (taki jest wydźwięk książki: Z nóg zrzuciłam chodaki i zaczęłam zaciekłą walkę z cieniem. Precyzja, szybkość, ostrość. Pach, pach. Pach, pach. Ręce, nogi, ręce, nogi... Byłam dobra. Wiedziałam o tym. Szybkie ciosy w różnych kombinacjach i w błyskawicznych zmianach.), to jeszcze nie ma problemów, aby posyłać na deski dużo większych od siebie. Jest też jakimś terminatorem, bo po uderzeniu swoją małą piąstką w brodę nawet nie pogruchotała sobie kości.
Tematyka boksu zapowiadała się dobrze, widać, że autorka się zainteresowała tematem i pod względem teorii było dobrze (np. gdy Bokser tłumaczył Róży co i jak). Problem pojawił się, gdy przyszła praktyka i tutaj już autorka poległa na całej linii.
Jak już pisałam: romans nie jest romansem. Jest tu wątek romantyczny, gdy Bokser zaczyna spotykać się z mamą Róży, jest trochę temat Róży i Waldka (jej przyjaciel), ale ogólnie nie ma tutaj takich faktycznych miłostek. Mogłoby to fajnie wyjść, gdyby wątkiem głównym był romans Boksera i mamy Róży widziany oczami dziewczynki, ale autorka chciała tu upchnąć dużo więcej, więc ten wątek był traktowany po macoszemu. Zresztą tak samo jak każdy inny, ponieważ autorka ma tendencję do szczegółowego opisywania tego, co nie ważne, natomiast traktuje po łepkach to, co istotne. Spotkania Boksera z mamą często były opisywane jako: "przyszedł, rozmawiali, poszedł", natomiast sceny, w których Róża i Waldek gadają o niczym albo po prostu się bawią, co w sumie nie miało wpływu na historię, były bardzo rozwlekane. Dialog, w którym Waldek tłumaczył, czym jest planetarium lub opowiadał o rdzennych plemionach Afryki były opisywane ze wszystkimi szczegółami. Za pierwszym razem była to fajna ciekawostka, a kolejny raz, gdy pojawiały się wątki zupełnie nie związane z powieścią, zwyczajnie zaczynałam się nudzić.
Do konstrukcji książki również mam wiele zastrzeżeń. Przede wszystkim nie było tutaj żadnego podziału na rozdziały, przez co czytało mi się ją niezwykle trudno. Jestem osobą, która nie lubi przerywać czytania w trakcie rozdziału, musi doczytać go do końca. Gdyby chociaż poszczególne sceny były od siebie oddzielone czymkolwiek, ale nawet tego brakowało. Czasami zdarzała się linijka przerwy, ale od czego to zależało, to tak do końca nie wiem. Do tego niektóre akapity ciągnęły się na całą stronę i było w nich poruszanych kilka wątków. Rozumiem, że czasem zdarzy się dłuższy akapit, bo pewną myśl trzeba zamknąć, ale jeżeli poruszanych jest kilka tematów, to nie widzę w tym żadnego sensu.
Nie będę jednak tylko narzekać, ponieważ było też coś, co mi się podobało. Na niektórych scenach ryczałam jak bóbr. Książka faktycznie miała w sobie emocje, momentami aż za dużo, ale nie można zaprzeczyć, że faktycznie były. I wracam już do narzekania, ponieważ według mnie tych dramatów było zdecydowanie za dużo. Trochę tak, jakby autorka chciała koniecznie dowalić Róży i zrzucić na nią wszystkie plagi egipskie, tylko po to, aby... W sumie nie wiem, po co. Miałam poczucie, że ta powieść jest niesprawiedliwa, a niektóre wydarzenia mocno naciągane i wrzucane, żeby czytelnika mocniej serce ścisnęło. Może autorka brała udział w konkursie: "kto wywoła największy szloch u czytelnika, ten wygrywa"? Zostawiłabym tylko wątek Waldka (bo to miało sens i było fajne, choć przewidywalne), wątek mamy Róży (bo to było pewne od samego początku książki i wydawało mi się, że w dużym stopniu właśnie o tym jest ta powieść), ale kompletnie wyrzuciłabym końcowy wątek Boksera, bo po co i na co on się pojawił, tego kompletnie nie rozumiem.
Bardzo podobał mi się pomysł na tę książkę. Dziewczynka, która wychowuje się z umierającą matką i przypadkiem spotyka i zaprzyjaźnia się ze swoim ojcem. Jaka świetna powieść mogłaby powstać, operując i skupiając się tylko na tym jednym wątku, zahaczając lekko o inne, poboczne, ale tak, by nie przyćmiewały tego najważniejszego: budowaniu rodzinnych więzi i tej radości, że dziewczynka nie zostanie sama na świecie. Niestety autorka postanowiła to rozbudować, coś innego dodać i skończyło się na tym, że na trzystu stronach chciała upchnąć zbyt wiele i źle dobrała proporcję. Z dobrze zapowiadającej się historii, wyszła mocno średnia, a wręcz słaba opowieść. Mi się nie podobało, może ktoś inny będzie bardziej wyrozumiały. Ja niestety się zawiodłam.