Parę dni temu zapytałem kolegę z pracy czy czytał „Rój Hellstorma”. Zaprzeczając, w kilku zdaniach streściłem mu opis z okładki, czym zasiałem u niego ziarnko ciekawości, podkreślając, że to ten sam autor, który napisał Diunę. Wiedziałem, że zostawiam go ze sporą rozmkminą. Minęliśmy się ponownie po kilku godzinach pracy, a już wertował możliwości zakupu. Jak widać, dla wielu może być to impuls, dla mnie chyba zbieractwo, bo kupuję te książki od wydawnictwa Rebis z serii „Wehikuł czasu”, nie mając o nich zielonego pojęcia. Zwykle po kilku miesiącach biorę do ręki taką książkę i zastanawiam się, skąd ona się tu wzięła. I podobnie było z rojem Hellstorma.
W żółtych barwach okładka? Niemal czterysta stron. Rój to przecież jakieś owady, więc na pierwszy rzut oka wszystko wskazywało na ciężką przeprawę. Jednak nie, pierwsze rozdziały, sposób narracji przypadł mi do gustu i swobodnie wędrowałem przez kolejne strony tej historii. Jakaś tajemnicza farma, ciekawska agencja i jej agenci dziwnie znikający podczas powierzonej obserwacji. Wszystko grało, jak należy i powodowało, że coraz trudniej było rozstać się z lekturą. Może to główni bohaterowie, choć tych inwigilujących poznałem dość pobieżnie, a może to struktura samej farmy, która poza stodołą i gościnnym domem skrywała o wiele więcej, niż można było sobie wyobrazić.
Na pierwszy ogień skojarzeń przywołałbym tu tytuł „Wyspa doktora Moreau” H.G. Wellsa. Podobnie zamknięta przestrzeń, tajne eksperymenty i odważne genowe modyfikacje. Tu też mamy intruza z zewnętrznej społeczności. Dalszy rozwój fabuły rozmija się mocno pomiędzy tymi książkami, więc na tym zakończmy. Frank Herbert poszedł o krok dalej. Zbudował samo wystarczającą społeczność gotową na bycie niezależną względem pożywienia, zasobów energetycznych, czy też „produkcji” kolejnych pokoleń. Są w stanie odpierać ataki z zewnątrz i umiejętnie je kamuflować będąc w układach z wyższymi instancjami. Obiekt nie do tknięcia – pomyślałem i z biegiem czasu chciałem, żeby się to wszystko zakończyło. Niech już ktoś wejdzie, niech użyją bomby, niech zniszczą ten obszar. Niestety, Frank Herbert miał zupełnie inny tok myślenia, a ja musiałem za nim dążyć. Czy źle?
Nie, skąd. To świetnie opowiedziana historia, a te czterysta stron mignęło mi w mgnieniu oka. Trochę ubolewam, bo chciałbym więcej, chciałbym dokładniej poznać twór Hellstorma, który jak się okazuje, ma wielki potencjał. Już teraz wiem skąd ta barwa okładki, te komórki jak z plastra miodu. Fakt to tylko okładka i choć nie bezpośrednio, ale mocno ukazuje charakter społeczności niezbadanej farmy.
„Rój Hellstorma” to bardzo dobra opowieść. To dla mnie ogromna niespodzianka wśród wielu tytułów składających się na serię „Wehikuł czasu” od wydawnictwa Rebis. To tytuł, który równie dobrze mógłby być wydany obok, a dla znających autora, jak i temat, byłby smakowitym kąskiem. Lubię takie niespodzianki.