Violetta Rymszewicz miała wizję. Miała pomysł. Miała też – co należy docenić – sporą bibliografię. Tylko niestety wpadła w klasyczną pułapkę tortu – ukroiła sobie za duży kawałek, żeby go zjeść.
,,Ile kosztuje żona?'' jest pozycją, która porusza tematy naprawdę ważne – zaczynamy od mężczyzn, którzy ukojenia samotności szukają w syntetycznych ramionach lalek od Abyss Creation, przechodzimy przez targi dziewic, wertujemy katalogi pięknych i uległych żon ze Wschodu. Poznajemy koszmarny los indyjskich wdów i efekty ,,polityki jednego dziecka'' realizowanej w Chinach. A potem zaglądamy na nasze polskie podwórko, na wypok i naszych rodzimych inceli, czyli na nasze swojskie przegrywy.
Jak widzimy, zakres tematyczny tej książki jest naprawdę szeroki – i to właśnie jest jej największą wadą. Autorka ślizga się po tematach, zarysowuje je tylko i pędzi dalej po to, żeby opisać kolejne zjawisko.
Co więcej, czasami miałam wrażenie, że niektóre zjawiska są opisywane nie całościowo i holistycznie, jak oczekiwałabym od dobrego reportażu (czy książki naukowej) ale typowo z punktu widzenia autorki. Wiecie: faceci układający sobie życie ze sztucznymi kobietami to dziwadła, jak można zastępować związek z prawdziwą kobietą lalką?
A jak można zastępować zmarłe dziecko lalką typu reborn? Oba te zjawiska są bardziej złożone, niż nam się wydaje. I oba zasługują na rzetelne i skrupulatne opracowanie, takie bez oceniania i bez wtrąceń typu ,,ja, jako kobieta, czuję się z tego powodu zagrożona''.
Inną sprawą są pojawiające się w tekście subtelnostki, które kazały mi się mocno zastanowić nad przygotowaniem autorki do tworzenia tego typu tekstu. Na przykład: polityka jednego dziecka w Chinach nie polegała na tym, że kobieta rodziła jedno dziecko i koniec – już więcej nigdy dzieci mieć nie będzie, jak chciała autorka. W rzeczywistości, jeśli kobietę i jej rodzinę było stać, to mogła zapłacić za posiadanie drugiego i kolejnego potomka. To, że taki zabieg wyklucza biedne rejony kraju z możliwości posiadania więcej, niż jednego dziecka, to inna sprawa.
Z kolei na stronie 170 przeczytałam, że pierwszym socjologiem był Herbert Spencer. I zwątpiłam. Czy to znaczy, że wszystko, czego uczyłam się na studiach o ojcu socjologii, Auguście Comte to kłamstwo? Aż sprawdziłam i nie. Comte jednak był pierwszy. Takie drobne rzeczy wypadałoby sprawdzić.
Tekst zamieszczony dwie strony dalej (,,Najczęściej jest jak w matematycznej teorii chaosu, która głosi, że trzepot skrzydeł motyla w Brazylii może wywołać tornado w Teksasie...'') pozwolił mi zrozumieć, że autorka nie zadała sobie trudu choćby pobieżnego zorientowania się w tym czym jest chaos deterministyczny i dlaczego cała jego złożoność nie może zostać sprowadzona do anegdotycznego efektu motyla.
Ale okej. Może myślała, że to porównanie jest fajne?
Wracając jednak do treści książki – jak napisałam na początku, zakres tematyczny książki jest zbyt szeroki, żeby zamknąć się w sposób wyczerpujący i dojrzały na +/-250 stronach. Gdyby Violetta Rymszewicz skupiła się tylko na jednym zjawisku – tylko na nieletnich żonach, tylko na indyjskich wdowach, tylko na społeczności inceli albo tylko na mężczyznach kupujących żony z katalogu to ta książka byłaby zdecydowanie lepsza.
Tymczasem zostawiła mnie z poczuciem pewnego niedosytu, z irytacją spowodowaną powtarzaniem się niektórych informacji w nieskończoność i z pewnym sprzeciwem wobec głównego przesłania, to znaczy, wobec tego, że ci faceci to generalnie źli są, a kobiety biedne. Bo, jak uczy nas życie, rzeczywistość nie jest tak czarno-biała jak okładka tej książki.
Chociaż... ona też składa się z różnych odcieni szarości.
Książkę można przeczytać, ale nie należy oczekiwać od niej zbyt wiele. Prawdopodobnie największe wrażenie zrobi na kimś, kto dopiero zaczyna poznawać tematy o których mowa.
*książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl