Sarah J. Maas to autorka o olbrzymiej wyobraźni, która za każdym razem przenosi nas do świetnie wykreowanego świata pełnego magii. Bohaterowie, których tworzy, bywają irytujący, zachwycają, często zachowują się irracjonalnie. Współczujemy im, wspieramy, czy śmiejemy się i płaczemy razem z nimi. Autorka potrafi wydobyć z czytelników najróżniejsze emocje, prezentując im wydarzenia, od których nie możemy się oderwać. I choć w Księżycowym Mieście postanowiła zaprezentować coś dla starszych czytelników i nie każdemu przypadło to do gustu, nadal z przyjemnością siadam do jej utworów. W tym również do drugiej części Domu Nieba i Oddechu.
Zacznijmy od tego, co wzbudza największe zastrzeżenia jeśli chodzi o twórczość autorki, czyli sceny erotyczne. Często zarzuca się jej, że nie umie pisać takich rzeczy. W pierwszej części drugiego tomu tego typu elementów praktycznie nie było. Nasi główni bohaterowie Bryce i Hunt, zawarli umowę, że poczekają z seksem do Zimowego Przesilenia. Oczywiście istnieje napięcie między nimi i co jakiś czas cień erotyki przemykał między scenami, jednak nie było to męczące czy irytujące. Maas dawkowała nam spojrzenia czy przypadkowe otarcia. To tego miejsca nie miałam żadnych zastrzeżeń i dziwiłam się, skąd tyle negatywnych opinii. A potem usiadłam do drugiej części i zrozumiałam. Prawie każda sceny Bryce i Hunta kończyła się seksem. W każdym miejscu, o każdym czasie i przy któreś z kolei, miałam ochotę po prostu ją pominąć. Gdyby te sceny usunąć, to naprawdę książka tylko by na tym zyskała.
Historia, która toczy się na pierwszym planie jest naprawdę interesująca i wciągająca. Spisek rebeliantów, ciągłe tajemnice Daniki, które wychodzą na światło dzienne i przede wszystkim szokujące informacje o Asterii, które Bryce chce odkryć. To wszystko jest przecudowne. Akcja wciąga, nie pozwala się od siebie oderwać, a co i rusz autorka zaskakuje nas nowymi faktami. Byłaby to naprawdę świetna książka, gdyby nie łóżkowe relacje głównych bohaterów. Było tego zdecydowanie za dużo i odpychało. Zwłaszcza, że większość tych scen i tak nic ważnego nie wprowadzało. Ani nie wpływało szczególnie na relacje Bryce i Hunta, ani nie miało związku z fabułą. Ot po prostu autorka chciała, żeby się parka trochę pogziła. Były też takie momenty, w których ich spółkowanie miało wpływ na przedstawioną historię i te mogłyby zostać, natomiast cała reszta zdecydowanie do usunięcia.
Choć pieprzył ją regularnie w nocy i rano przed pracą, ciągle mu było mało i miał napady pożądania w środku dnia. Chyba jeszcze nigdy nie czułam takiego zażenowania, czytając książkę, jak podczas tego fragmentu. Hunt (Bryce zresztą też) powinni udać się do seksuologa i zacząć terapię, bo to nie jest normalne, że ktoś non stop chciałby uprawiać seks.
Inna rzecz, która mnie drażniła, to zachowanie Bryce względem swoich przyjaciół. Sarah Maas ma tendencje do knucia za plecami. Mamy jakieś trudne do rozwiązania sprawy i nagle z… tylnej części ciała znajduje się rozwiązanie i jak się okazuje, wszystko zaplanowała główna bohaterka, ale nikomu nic nie powiedziała. Nie jest to pierwsza taka zagrywka autorki, aczkolwiek chyba po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać, ile w tym jest wcześniejszego planowania, a ile braku pomysłu na rozwiązanie sytuacji. Rozumiem, że ma tu pojawić się element zaskoczenia, aczkolwiek przydałyby się wcześniej chociaż przesłanki, że akcja może podążyć w takim kierunku. Brak zaufania Bryce do przyjaciół, którym nic nie powiedziała i nie wtajemniczyła ich w swoje plany, również mnie irytował. Sarah Maas chce tworzyć silne, pewne siebie kobiety, które same sobie ze wszystkim poradzą, a panowie są tylko tłem dla ich wyczynów. Tak jakby poproszenie o pomoc czy wsparcie przyjaciół było czymś upokarzającym. Hunt oczywiście zdenerwował się, że nie został wtajemniczony w plany, za co Bryce się na niego obraziła i to Anioł musiał ją przeprosić. Dla mnie nie ma tu żadnej logiki. Autorka promuje tutaj feministyczne podejście, że cokolwiek by się działo, zawsze to facet ma przepraszać i skakać wokół kobiety, aby jej dogadzać i spełniać jej zachcianki.
Sarah J. Maas nigdy nie była dobra w tworzeniu relacji damsko-męskich. We wszystkich jej powieściach główna bohaterka tłamsiła swojego partnera, sprawiając, że pewnego siebie i silnego mężczyzny stawał się tłem i podpórką dla damskiego ego. W Księżycowym Mieście Hunt niby nadal jest groźnym i silnym facetem, jednak to Bryce nim rządzi i zawsze musi być tak, jak ona chce i zaplanuje.
Gdyby jednak pominąć kwestię samych bohaterów i skupić się tylko i wyłącznie na przekazanej historii, mamy naprawdę świetną książkę. Na początku podchodziłam do niej dość sceptycznie. Wiedziałam, czego się spodziewać i nie będę ukrywać, że świadomość o scenach erotycznych, których jest mnóstwo i które często są wplecione w wydarzenia, w których kompletnie nie mają sensu, sprawiły, że długo zabierałam się za tę książkę. Kiedy jednak wreszcie się za nią zabrałam, kompletnie tego nie żałuję. Zwłaszcza pod koniec powieści, gdy akcja nabrała tempa, nie mogłam się oderwać od lektury. Nawet zaczęłam się zastanawiać, czy mimo swojej niechęci do Nesty, sięgnąć po Dwór srebrnych płomieni. Jak już wspomniałam - pomijając sceny erotyczne - mamy coś, przy czym warto spędzić czas. Sarah Maas nadal potrafi dobrze pisać, tylko niepotrzebnie skupia się na erotyce, która do jej powieści pasuje jak pięść do nosa i lepiej, jakby jej tam nie było.