Ile znacie książek krótkich, ale za to kipiących od emocji, mocnych i utrzymujących napięcie od pierwszego do ostatniego słowa?
Taką nieprzewidywalną historią, niewyjaśnioną do samego końca, w której w każdej chwili wszystko może zmienić się o 360 stopni, a bohaterowie nie są jednolici, jest właśnie Tarantula Thierry’ego Jonqueta.
Jeśli cierpicie na klaustrofobię czy arachnofobię, a myśl o tym, że ktoś może Was osaczyć niczym tarantula swoją ofiarę – nie czytajcie.
Ta mikropowieść jest nie tylko buzującym od emocji wycinkiem rewelacyjnej prozy, lecz przede wszystkim tekstem jakich zaczyna brakować – spójnym, zagadkowym, mocnym i brutalnym, ale przy tym nieprzesadzonym. Cała brutalność jest psychologicznie wyjaśniona, zemsta z premedytacją ma swoje podłoże w silnej nienawiści, a żadne z wydarzeń nie jest kwestią przypadku ani jedynie wynikiem umiłowania autora do makabry.
Tarantula to opowiedziana z kilku perspektyw historia zemsty, prawdziwe jej studium. Autor nie bawi się w subtelność, lecz w sposób jednoznaczny nakreśla portret osoby gotowej na wszystko w imię pomszczenia niesprawiedliwego cierpienia bliskiej sobie osoby. Intryga jakiej dopuścił się wyrachowany lekarz, Richard, przypomina sceny z najgorszych horrorów. W czasie realizacji swojego planu zemsty zachowywał się niczym rasowy psychopata – był cwany, z nerwami na wodzy, krok po kroczku postępował w swoim zamierzeniu, zaplanowane miał wszystko – każdy szczegół, a przy tym nie zwracał uwagi otoczenia, które go szanowało i u którego cieszył się wielką renomą. Nikt nie mógłby nawet przypuszczać co tak naprawdę robi doktor, gdy opuszcza mury szpitala…
Książka ta jest o tyle intrygująca, że nie sposób opisać fabuły – gdy to zrobię, każdy potencjalny czytelnik straci, to co najcenniejsze – element zaskoczenia.
Jako zachęta niech posłuży fakt, że pozycja ta szokuje na każdym kroku. Gdy już myślimy, że wszystko zostało wyjaśnione, że sytuacja się klaruje – niczym obuchem autor uderza w nas nowymi faktami i wątkami. Choć to dziełko liczy niespełna 145 stron, co chwila zmieniana jest w nim perspektywa. Do samego końca odbiorca nie jest pewien o czym tak naprawdę czyta i czego właśnie staje się świadkiem.
Nie uszło mojej uwadze powolne dawkowanie napięcia, jakim raczy nas twórca – i to jedna z najmocniejszych stron tej mikropowieści. Dzięki jej zastosowaniu dla tak krótkiej książki, nie sposób jej w żaden sposób porzucić, bo brakuje w niej miejsca na dłużyzny i niespieszność. Sposób w jaki Jonquet przedstawia relację kat-ofiara doskonale oddaje przywołanie tytułowej tarantuli. Zwabia w pułapkę, owija w kokon, sprawia, że ofiara zostaje zezwierzęcona, czuje, że ma nad sobą kogoś wyższego – Pana, od którego zależy jej życie i którego należy czcić i szanować, a który jednocześnie sprawia wrażenie kogoś opiekuńczego. Budzenie poczucia fałszywego bezpieczeństwa opanował sprytny bohater do perfekcji. Jego oddziaływanie na słabą psychikę ofiary możemy śledzić na bieżąco za sprawą licznych retrospekcji, które raz po raz wyjaśniają sens, tej początkowo poplątanej opowieści.
O książce tej zrobiło się głośno za sprawą filmu Almodovary – Skóra, w której żyję.
Prawdopodobnie, gdyby nie ta produkcja nigdy o prozie Jonqueta bym nie usłyszała. I myślę, że nie tylko ja. A to byłoby niepowetowaną stratą, bowiem z pisarzem tym, mam zamiar wejść w dłuższą relację i każdemu z Was, żądnych mocnych wrażeń, polecam to samo!
Z niecierpliwością oczekuję kolejnych tłumaczeń jego książek.
POLECAM!