Nie dałabym głowy, że te wszystkie skumulowane przez Autorkę powieści biedactwa, to występują w przyrodzie o wiele częściej niż nam samym się wydaje.
Ja też byłam podobnym okazem, o czym nadmieniłam we wcześniejszych komentarzach, teraz zaś wygrzebałam ze swojej nieopublikowanej książki taki oto passus:
"Zielony cień
Dlatego, że nigdy nie narzekałam na niedobór wyobraźni, więc nie raz i nie dwa nasłuchawszy się rozmaitych traumatycznych opowieści, przez długi, długi czas cierpiałam przez tę swoją sfrustrowaną duszę do tego stopnia, że dużo ode mnie starsza siostra , określiwszy mianem histeryczki, zaprowadziła kiedyś do psychiatry.
Gdy mijała jednak, nierzadko połączona z migreną, złowieszcza chandra, natychmiast, wraz z aktualnie czytaną baśnią (byle nie bajką Grimma lub Andersena) ponownie przywoływałam swój Zielony Cień.
Do teraz nie wiem, gdzie o nim przeczytałam, kto o nim opowiedział, pod którym drzewem go zobaczyłam, kiedy go sobie wymyśliłam. A może pojawił się razem z Żupnym Sadem, pośród którego zamieszkałam i od razu poczułam się tak jakbym w nim oraz nad nim panowała niby jakaś Wróżka z Zielonej Ciszy oraz Narzeczona Zielonego Wiatru?
Mój ukochany Sad, do niedawna użytkowany z takim znawstwem i miłością przez specjalnie zatrudnianych żupnych ogrodników już od 1952 roku dzielić zaczął los dworskich parków oraz ogrodów...
Mimo to wciąż jeszcze się bronił, względnie bronili go zdeterminowani mieszkańcy jednego z wcześniej postawionych salinarnych bloków, więc i też zachowało się kilka nie zadeptanych ścieżek, nie połamanych drzew, parę kęp trawy przypominających do złudzenia łąkę. Zaś zachowało się (wiem teraz dlaczego) ponieważ świeżo zasiedlone małoletnie lokatorstwo, nie nosząc majtek, tam właśnie chodziło za potrzebą. W związku z tym, kiedy podczas osobistych penetracji za Zielonym Cieniem oraz pomimo największych starań, nie udawało mi się wyczyścić murawą obcasa, w kałuży zaś domyć palców u nóg czy pięty, należało zatem – zatykając nos, czyściejszą, bo nie cuchnącą ręką – gnać do chałupy z płaczliwym wrzaskiem.
Wszak pewnego razu Mama i prawie-dorosła-Siostra, z sobie li tylko wiadomych powodów postanowiły zastrajkować.
Tak więc któregoś poranka bez kropelki rosy, bez śladu jakiejkolwiek kałuży, przy zakręconym hydrancie (jedyna wilgoć to własna ślina), Mama – dławiąc się – nasypała do wiaderka kopiatą łyżkę proszku do prania pt. „Rapid”, wlała chłodną wodę, po czym z nie wróżącą nic dobrego miną, wręczyła mi, z góry przewidzianą na wyrzucenie, szmatę.
Długo trzeba było mnie potem myć, cucić i przebierać. Szorować łazienkę oraz przedpokój. Przy okazji prać Mamine nowe, zakupione w Sukiennicach, wyszywane pantofle. A za to, że po otrzeźwieniu śmiałam się głupawo, to jeszcze oberwałam po pupie."