Pozycja, którą dostawiam na półkę "Harlequin: Swoich czytelników mamy w dupie".
Po pierwsze: Wydawnictwo Harper Collins Polska rzuciło w czytaczy romansów historycznych piątym tomem o przypadkach rodziny Alstone z całkowitym pominięciem tomów wcześniejszych.
Czemu? Zapewne z tych samych powodów, dla których opiekun serii i redaktor w jednym przepuszcza bąki w rodzaju: wilk w wilczej skórze (???), tchórzowski kokon, z powodu cierpień bratu, czy wreszcie "...akt zgonu kochanka jego matki na dwanaście miesięcy przed narodzinami Wulfrica..."
Biorąc pod uwagę, iż cały czas podkreśla się, że Wulfric jest owocem grzesznego romansu hrabiny Carrowe - powyższe mocno zachwiało logiką a przynajmniej czytaniem tekstu ze zrozumieniem.
Czy może wyniknąć z tego coś dobrego? Oczywiście, że nie.
Przede wszystkim - narastająca irytacja, gdy nie zna się początku, a przy tym widać, że było go dużo. Pierwsze kilka rozdziałów to dla czytającego "Zerwane zaręczyny..." chaos, jarmarczny zgiełk bez ładu i składu, któremu usiłuje się choć w przybliżeniu nadać jakiś przyswajalny kształt, by zrozumieć, kto jest kim, co tu robi i o co chodzi.
Nie lubię, gdy zamiast fabuły właściwej treść książki stanowią przypomnienia i powtórzenia, ale tutaj, teraz - gdy wydawnictwo Harper Collins Polska ostentacyjnie potraktowało czytelników HRH per noga, by nie powiedzieć: napluło im w twarz - właśnie przez te irytujące przypomnienia z tomów poprzednich łatwiej jest nadać niezrozumiałemu bezładowi jakiś sens. Czy "Zerwane zaręczyny..." przez to jakoś zyskują? Bynajmniej. Bo, jak się rzekło, to zmiotki z produkcji. Zlepek z niewykorzystanych wątków i pomysłów posklejanych w jakiś wiążący finał.. Odległa część bardziej pokaźnego cyklu, z którego polski czytelnik dostał resztki z samego dna miski. I już za to "Zerwane zaręczyny lady Isabelli" można sobie odpuścić.
Po drugie: Aczkolwiek tłumaczone zgrabnie i ładnym językiem (no, prawie) "Zerwane zaręczyny..." to fabularnie krzywo cięta sieczka. Beacon ciągnie kilka srok za ogon i sama tak do końca nie wie czego chce: romansu z dramatem i podłożem psychologicznym, romansu z występkiem w tle, lub - co bardziej prawdopodobne - jak najszybciej zakończyć ten stek niedorzeczności i zająć się czymś innym.
Wulfowi i Isabelli nie brakuje charakteru, lecz nie ma między nimi tej pasji, chemii, która czyniłaby ich wzajemną fascynację zajmującą. Wszystko, co warte jest uwagi mieści się na kilku kartkach. Najczęściej, tym skrywanym a jakże silnym afektom bliżej do przepychanek dzieciaków w piaskownicy.
Cała reszta zaś jest jak niewczesny żart: Earl-ojciec, skręcony na umyśle w korkociąg, earl-junior ni przypiął, ni wypiął, romans hrabiny, tajemniczy tajniak, duchy z przeszłości i wreszcie kryminał tak niedorzeczny i beznadziejny, że wierzyć się nie chce, że ktoś to w ogóle kupi.
Chyba, że Beacon ma w planach popełnić teraz cykl romansów o paniach z Develin House. A jeśli - to ile z nich będzie wydanych w Polsce.
Pomijając tę jawną zgryźliwość, nie mogę potępić "Zerwanych zaręczyn..." w czambuł, bo choć słaby, to nie jest zły romans. Mimo wszystko, da się tu znaleźć i wyłuskać kilka sympatycznych motywów. Jednakże, po przeliczeniu punktów stwierdzam, że to płaska i mizerna książka. Da się przeczytać raz w życiu - i więcej nie potrzeba. Ale ogólnie nie polecam.
Bo nie warto inwestować czasu i pieniędzy w ostatnią część z pięciu, gdzie pierwszych czterech nie ma.