Ależ to się wlekło :) Ślimaczyła się akcja tej tej powieści potwornie. Niby mamy jakieś tam dwa wątki, niby jakoś tam idą do przodu, ale czytelnik ma cały czas wrażenie, że utknął w jakiejś koleinie. Że ruszyć do przodu nie może. Serio, powieść ma nieco ponad czterysta stron, na każdy z wątków (czemu one są aż tak oddzielone swoją drogą, to nie jest tak, że biegłość pisarki kryminałów rozpoznaje się m.in. po tym, że umie łączyć takie rzeczy, i to nie na zasadzie połączenia na siłę pod sam koniec?) przypada więc niecałe dwieście (niecałe, bo jest jeszcze coś w tej powieści, o tym za chwilę) ale my odczuwamy je jako omalże niekończącą się mordęgę.
To wleczenie się snutej przez panią Janiszewską opowieści ma jeszcze jeden skutek uboczny - część akcji w trakcie czytania jakoś tak zanikała w mojej pamięci. "Ej, to kiedy była ta rozmowa, o którą ona teraz wspomina?", "Zaraz, zaraz, ona już to przeczytała? Kiedy?" - takie myśli coraz to nawiedzały mnie w trakcie przygody z tym tekstem. Pewnie były te sceny w książce, ale z mojej pamięci umykały - zapewne właśnie przez tę ślamazarność zapewne. Właśnie dlatego, że mój umysł niespecjalnie potrafił w to wejść.
Wracając do tej dwuwątkowości "Amoku" - sceny biegną obok siebie, ale dla nas nie ma to znaczenia. Po prostu sobie są. Ciekawe jest w tym kontekście totalne stępienie końcówek poszczególnych rozdziałów. Autorka w najmniejszym nawet stopniu nie stara się, by poszczególne sekwencje kończyły się jakiegokolwiek rodzaju cliffhangerem, nie ma przez większość powieści nawet śladu takiego rozgrywania powieści (przez większość, bo pod koniec coś tam się pojawia, ale to chyba już "siłą rzeczy"). W wypadku innego jej kryminału, książki "Niewybaczalne" chwaliłem ten zabieg, bo tam całość udała się bardzo dobrze pomimo jego zastosowania (czyli nie był on wtedy potrzebny). Tu ogólna udatność tekstu nijak mi tego nie wynagradza, bo po prostu jej nie ma, więc tym bardziej odczułem to olenie starania się o te ostrzejsze zakończenia rozdziałów.
Psychologia postaci leży. Nasza dzielna dziennikarka daje się nabrać na najstarszy numer świata (tak, tak, numer z herbatą :) Swoja drogą chyba dosłownie najstarszy numer świata) jakby wyszła wprost z przedszkola, postacie opowiadają jej o wszystkim "bo tak", właściwie nie wiemy dlaczego (i ona się nad tym nie zastanawia, a gdy pod koniec okazuje się jednak dlaczego, to wręcz razi to naiwnością, nasz dzielny policjant zraża sobie otoczenie dla zabawy chyba, przez co potencjalnie ciekawe postacie (bo nowy śledczy był jak cholera potencjalnie ciekawą postacią) po prostu znikają z kart powieści. Pamiętacie jak recenzując pierwszy tom cyklu pisałem, że pisarka bardzo by chciała mieć genialny pomysł na powieść, nie ma go, ale jakoś tam ten fakt braku genialnego pomysłu maskuje? - tu to maskowanie nie wychodzi nijak, właśnie przez owe braki w psychologii w pierwszym rzędzie.
Co ratuje całość? Co ciekawe sceny z lochu. Ile razy już widzieliśmy takie sceny w kryminałach i thrillerach - jakaś osoba, zazwyczaj dziewczyna, jest uwięziona w piwnicy i stara się uwolnić oraz ogólnie przetrwać. Dziesięć tysięcy razy? No, coś koło tego :) A mimo to tu wyszło to ciekawie, wciągająco i... i jakoś tak rześko, nie czuło się, że to zgrany motyw. Może dlatego, że było ich stosunkowo niewiele. Ponadto sama końcówka była jakoś tam poruszająca.
Kiepski finał serii, niczego na poważnie nowego się nie dowiedzieliśmy tak naprawdę, to trochę, czego się dowiedzieliśmy grzeszy banalnością i właśnie brakiem pomysłu. No i szkoda, że Bartek (znowuż, nader ciekawa postać) miał tu tak mało do powiedzenia.