Chyba nie ma nikogo, kto nie słyszałby choćby słowa o słynnej sextrylogii E.L. James. Seria szybko wspięła się na szczyt listy bestsellerów i nic nie wskazuje na to, aby miała zaliczyć bolesny upadek. Dlaczego tak się dzieje? Czy współczesny czytelnik jest naprawdę tak mało wymagający, że wystarczy napisać o seksie, a on od razu biegnie do księgarni po własny egzemplarz? Wygląda na to, że niestety tak. Dowodem na to może być nagły wysyp książek o zbliżonej tematyce, wydany na fali Greya. O „Pięćdziesięciu twarzach Greya” zostało powiedziane już wszystko i nie można dodać nic nowego czy odkrywczego. Nadrzędne pytanie, jakie postawiłam sobie po przeczytaniu tej pozycji to: Jak chłam staje się bestsellerem?
Głośno również jest o podobieństwach książek E.L. James do równie słynnej sagi „Zmierzch”, która w swoim czasie budziła podobne kontrowersje. I rzeczywiście – inspirację widać gołym okiem.
Anastasia Bella Steel Swan poznaje zabójczo przystojnego i bogatego (a jakże!), a jednocześnie tajemniczego i w jakiś niewyjaśniony sposób przerażającego Christiana Edwarda Greya Cullena, który od pierwszych chwil ostrzega naszą bohaterkę, aby trzymała się od niego z daleka, bo on nie jest TAKIM facetem. Tą wyjątkowo nieudolnie skrywaną tajemnicą, którą czytelnik zna od początku jest mania kontrolowania oraz zamiłowanie do najróżniejszych zabawek erotycznych, co prostą drogą prowadzi do BDSM-u.
Ana, podobnie jak Bella, bez „potknięcia się o własne nogi” potrafi jedyne „przygryzać wargę” i „oblewać się rumieńcem”, co ma miejsce średnio co drugą linijkę, przez co już po pierwszych kilku stronach może zemdlić od nadmiaru powtórzeń. I to właśnie życiowa ciamajda Ana – Bella, rozkochuje w sobie greckiego boga na tyle, że ten postanawia zmienić dla niej swoje seksualne obyczaje, co dla ogarniętego rządzą władzy oraz manią prześladowczą Christiana, jest oznaką gorącego uczucia. I na tym właściwie można zakończyć opis historii, bo ciężko doszukać się czegoś więcej.
Wiele do życzenia pozostawiają również – słynne już – powiedzenia Any. „O święty Barnabo”, „O rany Julek”, „Kuźwa” wymawiane podczas pseudopikantnych scen skutecznie psuły już i tak nie najlepsze opisy. No, bo ile razy można czytać identyczne sceny miłosne i ‘słuchać’ christianowego „dojdź dla mnie, mała”? Tak więc „Pięćdziesiąt twarzy Greya” równie dobrze mogłoby nosić tytuł „Sześćset stron o niczym”, bo w istocie –jakiejkolwiek fabuły tutaj brak, a proste i banalne (momentami nawet żałosne i naiwne) dialogi to kolejny gwóźdź do trumny tego ‘bestsellera’. Choć pomysł, sam w sobie może nie był najgorszy, czego dowodem jest niewyobrażalna ilość sprzedanych egzemplarzy, to z wykonaniem jest znaaaaacznie gorzej. Wiele osób wini tutaj tłumaczkę – Monikę Wiśniewską, ale szczerze mówiąc dla mnie pisanie na przemian o tym samym, ale innymi słowami nie zrobiłoby różnicy. „Pięćdziesiąt twarzy…” to idealny przykład na to, że dobra reklama w parze z kontrowersyjnym tematem z każdego gniota zrobi bestseller.
Jednym plusem „Pięćdziesięciu twarzy Greya” jest to, że mimo wszystko książkę czyta się niesamowicie lekko i dzięki temu ten literacki koszmar szybko się kończy.
Jeśli więc ktoś ma ochotę na porządne „odmóżdżenie”, przeczytanie o kilkunastu identycznych scenach miłosnych i na przygryzioną wargę Any, sięgnijcie po „Greya”, bo szukając wspomnianych, na pewno się nie zawiedziecie.