Eliza Żaczek marzy o studiowaniu dziennikarstwa. Niestety, na skutek jakiegoś piramidalnego i kompletnie niezrozumiałego nieporozumienia okazuje się, że nie tylko nie ma jej na liście nowo przyjętych studentów, ale na uniwersytecie nawet nie odnotowano jej zgłoszenia, rejestracji dokumentów i uiszczenia opłaty wpisowej. Dziewczyna postanawia znaleźć swój Wielki Temat, zabłysnąć dziennikarskim talentem i wykazać w ten sposób, że jak najbardziej nadaje się na studentkę wymarzonego kierunku. Podczas poszukiwania swojego pierwszego wielkiego tematu, podążając tropem tajemniczego mężczyzny, trafia do biblioteki uniwersyteckiej, gdzie przeżywa atak krwiożerczych moli książkowych, zupełnie, ale to zupełnie nie przypominających małych i raczej bezbronnych, acz kłopotliwych stworzeń, które kojarzymy z tą nazwą. Nie poddaje się jednak – chęć napisania wspaniałego artykułu sprawia, że ciekawość staje się silniejsza niż instynkt samozachowawczy. Uparcie śledząc dwóch mężczyzn wojujących z molami trafia do magicznego Instytutu Absurdu, gdzie nic nie jest normalne. Eliza zostaje dość szybko poinformowana, że już sam fakt, że trafiła do Instytutu oznacza, że nie jest zwykła obywatelką, niedoszłą studentką, dziewczęciem jak każde inne, albowiem żadne dziewczę jak każde inne nie przekroczyłoby progu Instytutu, który sam wybiera, kogo za te progi puszcza. Teraz zaś może wybrać ona – albo przyjmie posadę stażystki w tym pokręconym miejscu, zyskując doświadczenie zawodowe, lokum oraz możliwość studiowania dziennikarstwa zaocznie, albo posady nie przyjmie i zmuszona będzie wracać do domu i pożegnać się z marzeniem o samodzielnym życiu w dużym mieście.
Rany, jak mnie ta książka wymęczyła, niewyobrażalnie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam coś, przy czym musiałam sobie robić przerwy na inne książki, żeby dojść do jakiej takiej równowagi, pewnie z parę lat temu, i raczej nie były to lekkie opowiastki dla uprzyjemnienia weekendu. To jest pozycja na jeden wieczór, a ją czytałam tydzień - i nic dziwnego, skoro w przerwach przeczytałam dwie i pół innej książki, żeby się nie zanudzić.
Piękna i kusząca okładka, niezwykle... wiktoriańska. Obiecuje stylową, nieco wiktoriańską opowieść i zawodzi (moim zdaniem) na całej linii, ale urody jej to nie ujmuje.
Literówek i błędów językowych nie zauważyłam (chociaż o podziwianie detali domu Juraty "również wykonanych z tego cennego kruszcu", czyli bursztynu, który, zapewniam, nie jest i nigdy nie będzie kruszcem, i owszem, potknęłam się), choć uważam za rzecz niezmiernie smutną, że poprawny język uznaje się za zaletę książki, a nie rzecz absolutnie normalną.
Poza tym...
Autorka podobno debiutowała "Instytutem Absurdu" na Wattpadzie, gdzie - moim skromnym zdaniem - pozycja ta powinna pozostać. Przykro mi bardzo pisać to o książce z tak interesującym pomysłem, tak niebanalnym światem wymyślonym, pełnym naprawdę oryginalnych i kreatywnych rozwiązań (Instytut jako portal, jakaż to oszczędność czasu!), ale ten pomysł został mocno pokiereszowany przez wykonanie. Swoją drogą zauważam, że po raz kolejny piszę to o pozycji wydanej przez wydawnictwo SQN, chyba zacznę podchodzić do książek przez nich wydawanych z mniejszym entuzjazmem.
Pierwsza wada - przede wszystkim ta powieść jest ZDECYDOWANIE przeznaczona dla młodych, a wręcz bardzo młodych czytelników (mamy tu bohaterkę, która krzywi się, słysząc słowo "cholerstwo"), i niech was nie zwiedzie, że jej bohaterką jest studentka. Nie, żebym miała coś przeciw młodzieżówkom czy książkom dla dzieci- nie mam, CHYBA, ŻE nie są opisywane jako młodzieżówka albo książka dla dzieci, a to jest właśnie ten przypadek (btw sto razy bardziej wiarygodnie wypadałaby Eliza jako wścibska i wszędobylska dwunastolatka, przynajmniej by pasowała do stylu powieści). Wymyślony świat może i jest pełen interesujących koncepcji, zdolnych przyciągnąć uwagę młodego czytelnika, niemniej sposób, w jaki ten świat jest prezentowany pozwala mi powątpiewać, czy jest w stanie tę uwagę utrzymać. Jest on, po prostu, naiwny i dziecinny, pozbawiony złożoności i wyzwań intelektualnych na najprostszym nawet poziomie, a narracja jest, no cóż.... prosta. Owszem, mamy tu absurd, mamy pewną komediowość, ale tylko na powierzchni. Pod spodem nie ma nic, nic więcej, żadnej głębi, żadnego rysunku postaci, żadnego bagażu tychże postaci, mamy tu dwustuletniego wampira, mamy pół-rusałkę, porzuconą przez matkę, mamy wilkołaka, i co z tego, skoro wszyscy są opisani metodą "ten jest taki, a ten taki". Trudno poczuć sympatię do któregokolwiek z bohaterów, trudno poczuć też niechęć - oni są tak dogłębnie nijacy i tak bardzo nie różnią się od siebie, że - idę o zakład - można by podmienić im imiona i nikt by się nie zorientował, że coś tu nie pasuje (może poza wampirem, który zwraca się do pań per "panna pozwoli" i terroryzuje współpracowników muzyką klasyczną, co jest TAKIE STRASZNE i wszyscy się TAK MĘCZĄ, to, że Elizę to męczy to nic dziwnego, ostatecznie mówimy o dziewczęciu, które nie kojarzy "Dla Elizy", ale reszta ekipy też cierpi, bo przecież plumkające w tle mazurki Chopina czy innego Wieniawskiego to TAKA UDRĘKA).
Po drugie - zakończenia nie ma i nie jest to NIGDZIE zaznaczone, ani na okładce, ani w opisie na stronie wydawnictwa, wskutek czego czytelnik pozostaje ciut zawieszony i, owszem, oszukany (raczej nie sięgnęłabym po tę pozycję wiedząc, że to nie jest skończona całość, choćby nie wiem jak piękną miała okładkę). Niby jest budowany jakiś główny wątek, jakaś tajemnica, ale nie ma żadnego plot twistu, książka właściwie kończy się po kolejnym so-very-much-opowiadanie-style rozdziale (czy już wspominałam, że TAK, TO KOLEJNA RZECZ TEGO WYDAWNICTWA, której rozdziały to raczej osobne opowiadania? Nie? No to wspominam), trochę to wygląda, jakby wydawca kazał podzielić powieść na dwie części, no to lu, podzielono ją w całkowicie przypadkowym miejscu, uważając tylko, żeby nie było to w połowie rozdziału.
Po trzecie - Eliza jest... no, ujmę to tak - nie mam pojęcia, co skłoniło autorkę do uczynienia z niej głównej bohaterki. Przecież ona jest kompletnie bezbarwna, do tego stopnia, że zdarzało mi się zastanawiać, o kim czytam, gdy pojawiało się gdzieś znienacka jej imię. W pewnym momencie jej przełożona, zastanawiając się, czemu Instytut ją wybrał, mówi "Nie wiem, czy to talent, intuicja, czy po prostu ślepe szczęście - wykrzywione usta sugerowały, że trzecią opcję uważała za najbardziej prawdopodobną", i ja się z nią całkowicie zgadzam. Intuicji nie dostrzegam, talentu dziewczątko nie ma za grosz (naprawdę, wybitna z niej będzie dziennikarka, wierzcie mi na słowo), furt się dziwuje i nie myśli logicznie, trafia do magicznego instytutu i w chwili, gdy najgorszy tłumok pojąłby już, że wszystko wokół jest i będzie absurdalne, niezwykłe i zupełnie, zupełnie inne niż w normalnym świecie, ona i tak wciąż się dziwi, i koniecznie z wykrzyknikiem. Ojej! Jaki absurd! Ale to niezwykłe! Czy to być może?! Jak to możliwe?!... po czym dołącza do niej narrator i inne postacie, i dialogi robią się po prostu nie do zniesienia, nie dość, że infantylne, to jeszcze egzaltowane. Gdy zaś Elizaczek (za powtarzanie tego, ekhm, dowcipu milion razy ujmuję jedną gwiazdkę) przestaje wydawać zdumione okrzyki i zapowietrzać się z wrażenia, względnie zamierać w panice i wstrzymywać oddech ze strachu, zaczyna się uśmiechać pod nosem, powstrzymywać od wybuchania śmiechem oraz strzela gejzerami dowcipu w stylu "Ktoś kopał pod Leszym dołki? Przygryzła wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. Szkoda, że nie towarzyszył im Marcel. Na pewno doceniłby jej tok myślenia", i to dopiero jest... no, żenujące momentami.
Podsumowując... nie było to złe, po prostu nudne, wtórne i raczej nijakie, mimo naprawdę niezłego - co podkreślam - pomysłu. Książka infantylna, miałam wrażenie nie dość, że czytam książkę dla młodszych nastolatków z trzynastoletnią bohaterką, to jeszcze napisaną przez trzynastolatkę. Wśród wykrzykników i nienaturalnych dialogów giną całkiem zręczne żarciki i nawiązania do popkultury, a jak nie giną, to bywa gorzej, bo co za dużo to niezdrowo (jeden, dwa zabawne skróty oznaczające nazwy magicznych instytucji - dobrze. Tysiąc takich skrótów i ani jednej instytucji z normalną nazwą - niedobrze). Czy uważam, że książka odniesie sukces? Pewnie tak, gorsze odnosiły, a powieści w podobnym stylu naprawdę lubianych przez licznych czytelników jest na rynku mnóstwo. Już po ocenach widzę zresztą, że jestem w mniejszości. Czy sięgnę po drugą część? Raczej nie, i to pomimo zakończenia tej NAPRAWDĘ otwartego.
Głównie dlatego, że gdy się ukaże, ja nie będę pamiętać kompletnie niczego z części pierwszej.