Zanurzam się w świat „Hildur” jak Hildur w lodowate wody Atlantyku – z poczuciem niepokoju, ale i fascynacji. Mroźna Islandia, surowy krajobraz i jeszcze bardziej surowe tajemnice to tło dla tej opowieści, w której trauma, zaginięcia i skomplikowane relacje splatają się w sieć trudną do rozwikłania.
Hildur Rúnarsdóttir nie jest typową bohaterką kryminałów – twarda, lecz wewnętrznie poharatana, walcząca z lękiem nie tylko w pracy, ale i we własnym umyśle. Jej sposób na przetrwanie to surfing w arktycznych falach, co wydaje się niemal metaforą jej życia – ciągłe balansowanie na granicy, zmaganie się z potęgą żywiołu. Towarzyszy jej Jakob Johanson, fiński praktykant, który przybywa na Islandię w poszukiwaniu nowego początku. Każde z nich ucieka przed czymś, ale przeszłość nie daje się tak łatwo zostawić za sobą.
Atmosfera powieści jest gęsta jak mgła spowijająca islandzkie fiordy. Mrok nie kryje się tu jednak tylko w krajobrazie – jest w ludziach, w ich sekretach, w historiach, o których woleliby zapomnieć. Rämö prowadzi narrację z chłodną precyzją, powoli odkrywając kolejne warstwy tajemnicy. Czytelnik nie dostaje wszystkiego od razu – musi cierpliwie śledzić tropy, obserwować, jak przeszłość i teraźniejszość splatają się w ponurą całość.
„Hildur” to kryminał, który nie epatuje krwawymi scenami ani szaleńczą akcją, ale zamiast tego wciąga w swoją atmosferę. Niepokój wisi w powietrzu, podskórne napięcie narasta z każdą stroną, a Islandia – z jej surowym pięknem i wszechobecną samotnością – staje się niemal osobnym bohaterem.
Właśnie to zimno, to przenikające do szpiku kości uczucie osamotnienia i niepewności, sprawia, że „Hildur” tak mocno osadza się w pamięci. Rämö z niezwykłą starannością kreśli psychologiczne portrety swoich bohaterów – zarówno Hildur, jak i Jakoba. Oboje zmagają się z własnymi demonami, ale nie ma tu miejsca na łatwe odpowiedzi czy proste katharsis. Ich historie splatają się z prowadzonym śledztwem w sposób nierozerwalny, jakby przeszłość była równie ważnym elementem dochodzenia co znalezione dowody.
To, co szczególnie mnie uderzyło, to sposób, w jaki autorka oddaje surowość Islandii – nie tylko tej namacalnej, pełnej wulkanów, lodu i sztormów, ale i tej emocjonalnej, ukrytej w ludziach. W tej powieści nie ma przypadkowych szczegółów. Każdy dialog, każda scena zdaje się budować napięcie, a narracja, choć chwilami melancholijna, nigdy nie nuży.
Podobało mi się również to, że Rämö nie popada w kryminalne klisze. Nie ma tu błyskotliwego detektywa rozwiązującego zagadkę jednym genialnym skojarzeniem ani szaleńczego pościgu za mordercą. Zamiast tego jest śledztwo prowadzone krok po kroku, pełne drobnych porażek, niepewności i nagłych zwrotów, które wydają się wręcz nieuniknione w rzeczywistości tak skomplikowanej, jak przedstawiony tu świat.
Gdy zamknęłam książkę, przez chwilę czułam, jakbym sama stała na islandzkim wybrzeżu – owiana wiatrem, wpatrująca się w niespokojny ocean, z uczuciem, że coś jeszcze pozostaje niewypowiedziane. I to chyba najlepsze, co mogę powiedzieć o tej powieści – że nie daje o sobie zapomnieć.
Czy to książka dla każdego? Niekoniecznie. Jeśli szukasz wartkiej akcji i łatwych rozwiązań, możesz poczuć się zniecierpliwiona. Ale jeśli lubisz powolne odkrywanie tajemnic, psychologiczne niuanse i klimat, który wciąga jak lodowaty nurt oceanu – warto dać się porwać „Hildur”. Ja dałam. I choć czuję jeszcze dreszcz zimna, wiem, że było warto.