Czasami sięgamy po książkę z oczekiwaniami, będąc nastawionym na konkretną historię.
To, czy pozycja trafi w nasz gust – to zupełnie inna sprawa. Czego można się spodziewać po „Mrocznej połowie” Stephena Kinga?
Mistrz grozy znowu atakuje. Tym razem zapoznamy się z sympatycznym, choć nieco niezdarnym Thadeusem Beaumontem - kochającym mężem i ojcem, autorem kilku bestsellerów. Sława pisarza właśnie wybuchła na nowo: ujawnione zostaje, że to on, pod pseudonimem George Stark, stoi za ubóstwianymi przez publiczność krwawymi kryminałami. Ujawnienie prawdziwej tożsamości urasta do rangi wielkiego wydarzenia. W gazetach pojawia się nawet zdjęcie ze sceny symbolicznego pogrzebu Starka – takie z nagrobkiem, ma się rozumieć. Problem pojawia się w momencie, gdy z improwizowanego grobu wyłania się postać, która sterroryzuje zarówno Beaumonta, jak i jego otoczenie…
Jak wcześniej wspomniałam, do niektórych książek podchodzimy z własnymi nadziejami. Czytając „Mroczną połowę”, trafiłam idealnie. Dostałam wszystko, czego chciałam: mroczną atmosferę trzymającą w niepewności; bohaterów, którzy byli dobrze zarysowani; głębokie kontrasty. To wszystko zaś zwieńczone odrobiną psychologii. Autor nie boi się zajrzeć do wnętrza głowy postaci (dosłownie i w przenośni!), stopniowo odkrywać jej przeżycia wewnętrzne. Bardzo podobało mi się pokazywanie kolejnych fragmentów przeszłości głównego bohatera, które stawiały go pod coraz innym kątem. Chory psychicznie? Prześladowany przez niezbadany fenomen? Może po prostu mroczny, z zapędami ku szaleństwu? To już oceńcie sami, drodzy czytelnicy! Thadowi Beaumontowi da się zrobić całkiem niezłą analizę, gwarantuję.
Cała fabuła jest dość prosta, można powiedzieć: klasyczna. Granica dobro-zło jest wyraźna przez większość czasu, dopiero na końcu niejako się rozmywa. Taki niemal całkowity kontrast jest dla mnie okropnie odświeżający. Czasami nie potrzeba paragrafów odnośnie motywacji, winy czy słuszności postępowań bohaterów – czasami trzeba ucieczek i pogoni, gdzie wyraźnie widzimy kata i ofiarę.
Nieznajomość wszystkich elementów fabuły wcale nie przeszkadza w cieszeniu się nią. Wiele razy czytelnik odkrywał fakty na równi z bohaterami – czasem trzeba było poczekać na kolejne fragmenty układanki, aby całość miała sens. Nie było to jednak wymuszone, nie rodziło frustracji z powodu postawienia zbyt wielu pytań naraz. Nie wiem jeszcze o co chodzi? To zapewne zaraz się dowiem. Jazda dalej!
Jest to książka Stephena Kinga, więc nikogo raczej nie zdziwi obecność specyficznych opisów. Czasami bywa niesamowicie, czasami – dość krwawo. Osoby o słabszych nerwach powinny gruntownie przemyśleć sięgnięcie po tę książkę, a przynajmniej po jej początkową część.
No właśnie. Początkowa część. Później pojawiają się… pewne schody.
W „Mrocznej połowie” napięcie jest stopniowane dość nierównomiernie. Akcja na początku toczy się bardzo szybko, może nawet – za szybko. Po pewnym rozdziale zostajemy z taką „dziurą” – prym zaczynają grać odczucia bohaterów i nastrój paranoi. Według mnie przeskok pomiędzy początkowymi stawkami a stawkami najważniejszymi z perspektywy książki jest za szybki. Dzieje się, dzieje, boimy się - a później, gdzieś w środku, dopada nas wizja ostatecznej konfrontacji. I to nie taka z oddali; taka, że do ostatecznego starcia może dojść w każdej chwili.
Główny bohater ma także dość słabą linię obrony. Od samego początku zachodziłam w głowę, co on wymyśli i chyba liczyłam na coś mocniejszego.
Osoby zaznajomione z twórczością Stephena Kinga mogą poczuć się nieco zawiedzione zmniejszeniem „pola fabularnego”. Przykładowo, „Pod kopułą” czy „Desperacja” to było ciągłe, nieustanne napięcie, przemieszczanie się z miejsca na miejsce, a także zagrożenie na większą skalę. W „Mrocznej połowie” nie ma istoty, która zagrozi całemu miastu czy światu – chodzi głównie o Thada i jego rodzinę. Niby też dużo się dzieje, ale jest bardziej mroczno-psychologicznie. Będziemy się zastanawiać bardziej „Czy potwór jest w nas? Jak go pokonać?”, niż „Czy my i cały świat wylecimy w powietrze, jeśli to coś nie zostanie powstrzymane?”.
Książka w ciekawy sposób porusza zagadnienie pseudonimu literackiego. King, który swego czasu również pisał pod innym nazwiskiem (Richard Bachman), nie tylko daje dużo treści do refleksji, ale także wielokrotnie puszcza oczko do czytelnika. Losy fikcyjnego bohatera i jego pseudonimu są niemal analogiczne co do przygód autora z fikcyjną tożsamością. Wyobraźcie sobie, drodzy czytelnicy, że zarówno King, jak i Beaumont, zaczerpnęli nową tożsamość od Richarda Starka (a to, swoją drogą, kolejny pseudonim, tym razem amerykańskiego pisarza Donalda Westlake’a. Ależ nam się udała incepcja!). Tego typu smaczki są na wagę złota.
Podsumowując: ta książka z pewnością spodoba się osobom, które oczekują mocnych wrażeń. Zabawa w kotka i myszkę ładnie łączy się z aspektem psychologicznym, o dziwo nie powodując zgrzytów. Jeśli, drodzy czytelnicy, chcecie mieć bazę do refleksji – również polecam. Dość dobrze wpasuje się tutaj cytat Nietzschego: „kiedy patrzysz w Otchłań, ona patrzy na Ciebie”.
Nie jest to jednak książka, którą bym poleciła tym, którzy Kinga nigdy nie czytali. Ta pozycja nieco odróżnia się stylistycznie od innych i może to zniechęcić do sięgnięcia po więcej. Czytelnicy pragnący ciągłego napięcia również mogą być nie do końca zadowoleni.
Osobiście jednak jak najbardziej zachęcam do przeczytania – chociażby po to, żeby przez jakiś czas po lekturze patrzeć z lekkim podejrzeniem na każdego napotkanego wróbla.