Ze względu na podjęty temat Dolina Kwiatów jest bardzo trudną i smutną lekturą. Ze względu na formę i styl – łatwą w porównaniu z Homo sapienne, czytanym przeze mnie niedawno debiutem autorki. I dobrze, bo gdyby jeszcze temat samobójstwa unurzać w językowo-formalnym sosie eksperymentalnym, stałaby się może nie do przebrnięcia. A to byłoby stratą. Jedyny właściwie zabieg formalny – wymowny i wystarczający – to odmierzanie rozdziałów za pomocą informacji o kolejnych samobójcach. Książka jest sprawnie i przejrzyście napisana, nie mam tu tego rodzaju zastrzeżeń, jakie miałam przy poprzedniej lekturze.
Bezimienna – to charakterystyczne i ważne – bohaterka Doliny Kwiatów w moim odczuciu symbolizuje tych wszystkich ludzi, którzy postanowili rozstać się z życiem z różnych powodów. Czasami znanych otoczeniu, czasami rozumianych tylko połowicznie, często zignorowanych i dostrzeżonych za późno. Niekiedy pozostających tajemnicą zabraną do grobu. Niviaq Korneliussen nie rozstrzyga i nie feruje wyroków. Jej bohaterka to młoda Grenlandka, wciąż mimo upływu lat rozpamiętująca śmierć babci (w tym przypadku akurat nie samobójczą, a w wyniku choroby) – jedynej przedstawicielki rodziny, z którą łączyła ją prawdziwa bliskość i przez którą nie była traktowana złośliwie, jako ta gorsza. Do tego dźwigająca w sobie brzemię winy za samobójczą śmierć przyjaciela. Do tego jeszcze mająca problemy z komunikacją i wyobcowana jako Grenlandka w nowym, duńskim środowisku studenckim. Ten nowy etap życia miał przynieść nadzieję, którą jednak nasza bezimienna bardzo szybko sama pogrzebała. Gdziekolwiek bowiem pojedziesz, zabierasz tam siebie i swoje powody do odebrania sobie życia. I prędzej czy później spotkasz kogoś, kto się kiedyś zabije – albo kogoś, kto miał w rodzinie samobójcę czy samobójców.
Z jednej strony mamy więc tę dziewczynę, która wielokrotnie i jasno daje znać otoczeniu, że jest gotowa zadać sobie ten cios. Dziewczynę, która szuka ratunku, ale albo nie jest traktowana poważnie, albo deklarowana wcześniej pomoc okazuje się tylko pustym hasłem rzuconym w przestrzeń. Przykład – mentorka (osoba opiekująca się studentami z Grenlandii w Kopenhadze) najpierw zapewnia ją: możesz do mnie zadzwonić w każdej chwili, a gdy ta chwila nadchodzi w środku piątkowej nocy, mówi – porozmawiamy w poniedziałek. Nie uzyskuje pomocy także w szpitalu, do którego trafia z izby wytrzeźwień, chociaż nie była pijana. Prościej jednak było zamknąć ją tam niż roztoczyć nad nią opiekę psychiatryczną. Czytałam o tym i myślałam, że taka opieka i u nas pozostawia wiele do życzenia – eufemistycznie rzecz ujmując.
Z drugiej strony – bezimienna uważa, że niektórzy ludzie są niezdolni do życia i nie mają innego wyjścia, jak tylko sami je zakończyć. Tłumaczy to swojej dziewczynie, zdeterminowanej, by poznać przyczyny samobójstwa kuzynki. Sama siebie widzi jako taką właśnie osobę. Jest to wynik wielu wypadkowych, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że bezimienna jest jedną z tych, którzy nie potrafią i nie chcą żyć, w związku z czym żadna pomoc w jej przypadku nie będzie skuteczna.
Co można zrobić?
Jak nie przegapić tego momentu, w którym jeszcze można coś zrobić?
I czy faktycznie można? Czy da się?
Nie da się na pewno zdjąć z tej powieści lodowatego, grenlandzkiego płaszcza. Już sam tytuł przenosi czytelnika na tamtejszy cmentarz samobójców. Niviaq Korneliussen pisze, że najwięcej ludzi popełnia samobójstwo, gdy po wyczerpującym okresie polarnej ciemności wreszcie przychodzi słońce – i okazuje się, że ono niczego nie zmienia. Niczego nie rozświetla. Nie ma cudownej odmiany jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Siłą kontrastu mrok w człowieku staje się jeszcze wyraźniejszy i jeszcze bardziej odczuwalny. A przy tym wszystkim Grenlandia pokazana przez autorkę nie przestaje być piękna i fascynująca.
Mimo tego charakterystycznego kolorytu uważam, że należy spojrzeć na Dolinę Kwiatów jak na bardzo ważne, uniwersalne w swej wymowie ostrzeżenie. Potraktować ją jak apel w sprawie wszystkich tych, którzy jeszcze nie odebrali sobie życia.