Absolutnie szczerze i bezlitośnie - zwyczajnie się zawiodłam. Na podstawie opisu z tylnej okładki, oprawy graficznej i wreszcie przeczytanych opinii oczekiwałam skomplikowanej historii bardzo mocno osadzonej w klimatach steampunku i to prawdopodobnie jest przyczyną mej zguby, bowiem powieść niewiele ma z tym nurtem wspólnego. W zasadzie nic. A nastawiłam się tak entuzjastycznie... Nic dziwnego, że czuję zawód. W istocie odniosłam wrażenie, że gdyby nie otoczka magii i tajemnic, książka mogłaby być romansem z aferą kryminalną jako luźnym punktem przewodnim.
Amanci głównej bohaterki? Są! Jeden "dobry", drugi "zły"? Jest! Tajemnica "złego"? Jest! Tajemnica dziewczyny? Jest! Dość oklepany schemat, w miarę zgrabnie ujęty w dziewiętnastowieczne okowy wychowania, zdarzało mi się jednak czytać o wiele lepsze powieści umiejscowione w tych czasach i jasno mówiące o sobie "tak, jestem romansidłem!". Sęk w tym, że autorka nie oddała atmosfery, jaka wówczas panowała, a przynajmniej ja jej nie odczułam. Opisy otocznia są raczej skąpo dawkowane, nad czym wielce ubolewam - nie samymi dialogami i akcją czytelnik żyje, zwłaszcza taka fanka typowo Sienkiewiczowskiej twórczości, co ja. Choć z drugiej strony to i lepiej, gdyż styl jest raczej przyciężki i bez większych wyrzutów sumienia kilkakrotnie złapałam się na tym, że bezmyślnie przerzuciłam stronę bez przeczytania jej, a jedynie przesunąwszy wzrokiem w poszukiwaniu jakiegoś frapującego wydarzenia, ponieważ wynurzenia osób dramatu i ich wewnętrzne monologi zwyczajnie mnie nudziły.
Bohaterowie? Irytujący. Corrisande to niby taka twarda babka (w dodatku los nie poskąpił jej ciekawego, niekoniecznie legalnego życia), ale kiedy doszło co do czego, zachowuje się jak przerażone dziecko. Ktoś może powiedzieć, że powody ku temu ma, lecz wg mnie nie zostały one dostatecznie mocno podkreślone - zwłaszcza przy twardym, przebiegłym charakterze, jaki nam autorka sugerowała. Cerise doprowadzała mnie do szału, sposób jej myślenia kojarzył mi się z rozkapryszoną dziewczynką, jedną z tych, które w porządnie wychowanych ludziach wywołują niższe instynkty spod znaku "zaraz przetrzepię jej skórę". Nie pojmuję, jak Delacroix mógł się w niej niegdyś zakochać, wygląda raczej na typa, który nie znosi arogancji tego rodzaju i przy tym od razu umie poznać się na ludziach, a więc i na owych rozpuszczonych dziewczętach. Sam pułkownik nie wzbudził we mnie głębokich uczuć, nie jest zbyt skomplikowanym osobnikiem i to być może zaważyło na mej ulotnej sympatii do niego - nie został wypłycony przekombinowaniem. Asko von Orven jednocześnie śmieszył i denerwował mnie swoim przywiązaniem do dobrych manier; zwłaszcza na początku było to zabawne, lecz później stało się męczące, zwłaszcza, że Honish jakby zapomniała, że miał on odgrywać rolę ułożonego i uprzejmego - wbrew swemu przekonaniu o konieczności bycia uprzejmym, cywilizowanym dżentelmenem dziwnie często zachowywał się porywczo, wedle ówczesnych zasad - niemal grubiańsko. Ponadto zaczął się u mnie odzywać feminizm, który pogłębiał się z każdą myślą oficera o domniemanej kruchości płci pięknej (niech by tylko spróbował do mnie z takim tekstem wyskoczyć), zaś to przekonanie było tak silne, że Asko wypadł w moich oczach na zwyczajnego debila nieumiejącego poszerzyć swych horyzontów, ba!, uparcie odmawiającego ich przesunięcia. Zakonnikom kilkakrotnie udało się doprowadzić mnie na skraj wrzenia swymi obłąkańczymi, fanatycznymi teoriami i zasłanianiem własnego okrucieństwa i żądzy władzy Bogiem i religią, jednak przede wszystkim mnie nudzili. Graf Apard stanowi zagadkę, która jednak mnie nie fascynuje. W zasadzie postaci, które mi się podobały, są trzy, co jest kiepskim wynikiem przy stosunkowo ich sporej liczbie. Udolf von Görenczy, bo był tak uroczo, zwyczajnie, prostacko żołnierski, Eliza, bo jest idealnym odzwierciedleniem przyzwoitki, Marie-Jeanette, bo pomysł córki dążącej do przewyższenia kunsztu matki w najstarszym zawodzie świata wydał mi się jednocześnie tak absurdalny, tak śmieszny i tak niesmaczny, że nie mogłam tej dziewczyny nie polubić.
Fabuła początkowo wydała mi się strasznie zagmatwana i w zasadzie bez sensu, pozbawiona łączącego poszczególne wydarzenia spoiwa, bo było w niej po prostu za dużo zbiegów okoliczności, zbyt wiele przypadków, zbyt wiele działań na chybił-trafił. Sam pomysł rękopisu wydaje mi się nieodgadniony, czy może raczej potraktowany po macoszemu - tyle o nim gadają, a w istocie czytelnik nie ma pojęcia, o co chodzi i to nie jest tajemnicze, a jedynie irytujące. Również obsydianowy cień, choć dość interesujący jako magiczne stworzenie, wydaje mi się włożony w opowieść bez głębszego sensu - skąd się do diabła wziął w tym hotelu, dlaczego "drużyna rękopisu" uznała, że ów zaprowadzi ich do poszukiwanego przedmiotu i dlaczego myślenie i zachowanie wydały mi się bezgranicznie zwierzęco-idiotyczne, skoro jest tak potężny, groźny i przebiegły?
Werdykt? Lektura na raz, dla zwyczajnego odprężenia, pod warunkiem, że czytelnik nie będzie się zbytnio zagłębiał w świat Ju Honish.