Jestem pod ogromnym wrażeniem historii opisanej w książce przez Waldemara Gołaszewskiego. Oczywiście od razu starałem się znaleźć informacje o autorze tej, jakże przepięknej opowieści, jednak Internet zawiódł mnie na całej linii. Ani na mediach społecznościowych, ani na stronach księgarń i wydawnictwa. Po przeczytaniu lektury nasuwa się jeszcze wiele pytań...
Sięgnąłem po ten tytuł z różnych powodów. Lubię historię osadzaną w ubiegłym stuleciu, a szczególnie w czasach, gdy Polski nie było na mapach Europy. To przejście z niewoli w czasy pierwszej wojny światowej, okresie międzywojenny i znów kolejna wojna, a nasze państwo ponownie w ogniu walki, otoczony przez bezlitosnych wrogów. Do tego zachęciła mnie okładka i opis na ostatniej stronie. Ten, kto mieszkał na wsi, gdzieś w otwartym terenie, pamięta, jak wygląda mgła (nie mylić ze smogiem). Jej czar, ciszę wszech otaczającą i tylko krakanie wron, szczekanie psów przy okolicznych obejściach. Na okładce nie mamy zwierząt, ale człowieka odwróconego tyłem, gdzieś idącego, zanurzającego się w opary ciekawego zjawiska atmosferycznego.
Przenieśmy się zatem w początkowe lata XX wieku na Suwalszczyznę. Wtedy to dopiero nazwa ta zaczęła pojawiać się w prasie, choć jeszcze nie określała terenów, jakie kojarzymy we współczesności. Warto poczytać sobie tej nazwie na stronach dotyczących tego terenu. Cała historia zaczyna się w niewielkiej wiosce, w Korytkach. Wieś ta była położona przy granicy z Prusami Wschodnimi. Tam urodził się senior rodu Gołaszewskich, dziadek Franciszek. Człowiek ten, pełen odwagi, jakże charakterystycznej, dla następnych pokoleń, jest... przemytnikiem. Pod koniec XX wieku moglibyśmy go nazwać „mrówką”, przenoszącą przez granicę alkohol. Wtedy przenosił o wiele cenniejsze rzeczy i bardziej był narażony na śmierć. Dzięki tym działaniom, swojej skuteczności w działaniu, uzyskał sławę jako ten, który nie daje się złapać pilnującym granicy. Był postrzegany jako herszt bandy przemytników, działających na tym terenie. Jego skuteczne działania przerywa pierwsza z wojen światowych. Jego syn, Piotr, w przeciwieństwie do ojca, nie wymiguje się od służby wojskowej, nie chroni się w małej wiosce, a idzie walczyć w obronie ojczyzny. Jak to na wojnie, tęsknota za domem, za normalnością jest silna, także i on pragnie wrócić do Korytek.
Piękna jest ta opowieść. Walka o przerwanie każdego dnia, nie tylko z wrogiem, ale z głodem, a następnie po wojnie, kolejną okupacją, jaką narzuciła nam historia w postaci sowieckiej władzy, sprawowanej przez komunistów. To interesujące opisy pracy w gospodarstwie, w sadzie, czy prowadzenie pasieki, czyli zgłębianie nauk dotyczących pszczelarstwa. To też czasem słowa, których się już nie używa i trzeba zasięgnąć słownika, by dowiedzieć się, o co chodziło autorowi. To też czasem decyzje podejmowane tu i teraz, tak by przeżyć kolejny dzień, albo zapewnić sobie spokojne, dalsze życie. To wieczne dylematy, kłótnie w rodzinie. To tragiczne lata chorób i śmierci. Wiele opisów mnie urzekło, ponieważ mieszkałem na wsi. Nabierałem wodę ze studni, czy byłem świadkiem, żeby zbyt drastycznie nie napisać, przerobu świnki na mięsko. Widziałem, jak doi się krowę, czy przygotowuje rosół od podstaw...
To książka, która może przywołać wiele wspomnień. Warto ją przeczytać. Jeżeli to był debiut pana Waldemara Gołaszewskiego, to nisko chylę czoła i dziękuję za powieść, która dała mi wiele niesamowitych wrażeń, trzymała często w napięciu, niczym w dobrym thrillerze.
Recenzja powstała dzięki Wydawnictwu Novae Res. Serdecznie dziękuję za egzemplarz książki.