Jeżeli jakaś powieść jest oparta na postaciach - a "Ktoś tu kłamie" niewątpliwie jest taką właśnie powieścią, powieścią, w której mamy patrzeć w pierwszym rzędzie nie na wydarzenia, opisy miejsc czy cokolwiek, ale na grupę ludzi, ich emocje, ich motywy, powieścią w której mamy przyjrzeć się jakiejś zbiorowości jak pod mikroskopem - no to ja mam prawo oczekiwać od niej jednej rzeczy. Takiej najbardziej fundamentalnej. Tego mianowicie, że ja te osoby będę łatwo kojarzył. Że po trzech - czterech rozdziałach będę dokładnie wiedział kto jest kim. Dokładnie kojarzył, kto przed chwilą pojawił się na kartach książki i teraz właśnie coś robi, coś przeżywa, coś się z nim dzieje. No cóż, i właśnie to muszę napisać na samym wstępie tej recenzji: tego podstawowego kryterium ta książka nie spełnia. Widzę, że autorka bardzo chce uczynić postacie charakterystycznym, sprawić, że każda będzie bardzo mocno "jakaś", będzie się wyraźnie odznaczała nawet nie jednym "czymś", ale całym zestawem harmonijnie układających się niej cech i widzę jednocześnie jak non stop ponosi na tym polu - najbardziej podstawowym polu tego tekstu, podkreślamy to jeszcze raz - porażki. Tak, dokładnie tak to wyglądało - jestem już w trzech czwartych lektury, a dalej niekoniecznie wiem o kim właśnie czytam :) W sensie - która to postać kryje się pod takim to a takim imieniem.
I ten podstawowy problem z tą książką rozmył się trochę na całą jej treść. Czytając co i rusz miałem wrażenie, że pisarka nie do końca kontrolowała swoje dziełko w trakcie jego powstawania. Co rusz to pojawiały się jakieś motywy, co ciekawe bardzo bardzo różne motywy, a to cudownie odnaleziony smartfon, a to banalność romansu czterdziestoletniej damulki z dwudziestoletnim chłopakiem, a to zmiana zachowania ludzi względem osoby na którą padł cień podejrzenia - i jej reakcja na tą zmianę, i nigdy nie były do końca rozegrane, dookreślone. Jakby autorka nie była w stanie postawić kropki nad i, wykorzystać tak naprawdę któregoś z nich. Tak samo z siatką relacji między stróżami prawa - ledwo się pojawia, ledwo łapiemy, że tam, na posterunku, w ogóle jakieś układy międzyludzkie istnieją, mimo, że przecież wcale niemało miejsca zostało im poświęconego.
Podobnie sprawa się ma z ludzkimi namiętnościami w tym tekście. Rzecz charakterystyczna: gdy czytałem książkę - nie czułem właściwie prawie nic. Gdy potem, tuż przed napisaniem tej recenzji, otworzyłem ją parę razy w przypadkowych miejscach - już coś tam wyczuwałem. Już autentycznie te emocje do mnie po trosze zaczynały przemawiać. Czyli co, gubiły się one, i to tak skutecznie, w ogólnej mieliznowatości tekstu? Chyba tak, chyba wciąż działał ten sam podstawowy problem, który tak mocno zwrócił moją uwagę na początku, gdy pisałem o moim odbiorze powieściowych postaci.
Jest to wszystko o tyle ciekawe, że widziałem też, że pisarka bardzo chciała uatrakcyjnić ten tekst, dodawać efektowne kawałki w narracji i właśnie uniknąć tego wrażenia, które odnosiłem. Ma-być-kurde-lekko - taka myśl chyba jej towarzyszyła, gdy to pisała. I - nic, nie wyszło jej. To wręcz paradoks - tu jeden rozdział to około cztery i pół strony. Czy można sobie wyobrazić bardziej jasny znak dany przez autora czytelnikowi, że tekst, który ten ostatni trzyma w ręce ma być łatwy w odbiorze? A mimo to dalej pamiętam z lektury głównie tę literacką mieliznę.
Jeszcze jedną rzecz muszę nieco wyraźniej napisać - otóż tak jak w tej książce się naprawdę sporo rzeczy nie udało, tak mało co się aż tak nie udało, jak końcowe katharsis. Jak ten moment, gdy bohaterki dochodzą do wniosku że wszystkie są winne zaistniałej sytuacji. Było to tak sztuczne, tak nieprzemawiające do czytelnika, tak wymęczone i nienaturalne że aż mi się chciało śmiać. W sumie to aż zadziwiające w wypadku powieści napisanej przez pisarkę ze sporym już przecież dorobkiem i, umówmy się, powieści nakierowanej właśnie na taki efekt.
I we wszystkich tych książkowych mieliznach, we wszystkich tych słabościach tekstu, ginie nader fajny pomysł, który autorka miała na tę powieść. Nie genialny, nie wybitny, nie jakiś super, nawet nie dobry - ale właśnie fajny. Tak, ten przymiotnik jako pierwszy przyszedł mi na myśl, gdy doszedłem do finału i dowiedziałem się o co w tym wszystkim szło. Fajny - i totalnie zamęczony przez wszystko inne w tej książce. Szkoda. Tak czy owak daję aż 5/10, właśnie za ten pomysł i za to, że jakoś czułem te wyżej wzmiankowane starania pisarki.
PS: Ufff, napisałem całą recenzję i udało mi się nie nawiązać do "Desperate Housewives" :) A to spore wyzwanie dla recenzenta akurat tej powieści :)