Wiecie, co sobie pomyślałem mniej-więcej w połowie lektury, gdy powieść zaczynała mnie już dość jednoznacznie męczyć? Że to by było dużo, dużo lepsze jako film. Że gdyby to od razu sfilmować, to wszystkie te sceny policyjnych przepychanek, odwiedzin w slumsach, szukania ciał na polach, rodzinnych obiadków, nawet rozmów kochanków – no to na ekranie to by było to. Na papierze nie. Tu mamy po prostu ciąg scen ze slumsów, z komisariatów itd., które zwyczajnie nużą. Nie chodzi nawet tak do końca o chropowatość stylu, ten jest poprawny, autorzy nawet miejscami dość mocno starają się go koloryzować (i wychodzi nieźle, choć trochę rzuca się w oczy punktowość tego ozdabiania stylu, czytasz, czytasz i nagle ozdobnik), swoją drogą także przystający do fabuły, tylko po prostu... no, Kuźmińscy chyba pisząc tę powieść trochę starali się myśleć obrazami, i jakoś w tym wypadku to wyszło akurat tak, że na papierze staje się to mało strawne.
To myślenie obrazami jedno znacznie negatywnie odbiło się na konstrukcji końcówki powieści. Jest tego zbyt dużo, wlecze się to właśnie w takim sensie, że mamy scenkę za scenką, choć wszystko już wiadomo, sprawa już rozwiązana, emocji już nie ma. Jakby nasza autorska parka chciała, byśmy delektowali się kolejnymi... no właśnie, obrazami. Nawet nie sytuacjami, zdarzeniami tyczącymi już uspokojonych po kolejnym śledztwie bohaterów, a właśnie obrazami. Nie zrozumcie mnie źle, rozumiem, że pod koniec kryminału zazwyczaj przychodzi moment takiego właśnie podsumowywania za spokojnie tego co się stało, ale... ale ile można? Jeśli chcecie zobaczyć podręcznikowy przykład „przesolenia” w tej dziedzinie – zapraszam do lektury „Kamienia” :)
W ogóle odniosłem wrażenie, że Kuźmińscy bardzo mocno chcieli zrobić powrót do korzeni, do świetnie przyjętej (i słusznie) „Ślebody”. Szczególnie rzuca się to w oczy w dwóch miejscach – na początku, gdy śledczy znajdują ciało pierwszego dziecka i pod koniec, w scenie, która miała być super widowiskową, miała być takim spiętrzeniem akcji. Co do tego pierwszego aspektu – jest tego zwyczajnie za mało. Jedna migawka na polu i już. Wręcz trochę rozbudza się w ten sposób nasz apatyt, by potem w ogóle go nie zaspakajać. Co do tego drugiego – jest to jakoś zbyt rozwleczone i zwyczajnie nie gra tak jak w pierwszym tomie przygód Anki i Bastiana. Zwyczajnie to, co tam było bardzo wciągające, pościg, adrenalina, tu tak wciągające nie jest. Po trosze jest tu winien fakt, że scena jest zbyt daleko od zakończenia powieści – pisałem już o tym – ale to nie tylko to.
Aha, tu należy chyba jeszcze wspomnieć kwestię tajemniczego ciągu cyfr, tak podobną do jednego z motywów ze „Ślebody”... Chciałoby się wierzyć, że było to takie świadome puszczenie oka do czytelnika, „patrzcie, wiemy, że robimy powrót do korzeni”. Tyle, że nic na to nie wskazuje.
Rzuca się natomiast w oczy podobieństwo formuły „Kamienia” do „Pionka”. W niespoilerowej opinii nie mogę za dużo napisać, ale, cóż – i tu kilka ciał, które coś niby łączy i tam kilka ciał, które coś niby łączy. Tam był jednak bardzo dobry pomysł, bardzo dobrze to sobie wszystko autorzy zaplanowali. Tu mamy cień tamtego pomysłu, niby jest podobnie, ale jednak koncepcja połączenia nie działa tak dobrze jak w poprzedniej książce młodych autorów.Ponadto, przecież nawet gdyby wyszło bardzo dobrze, to taka autozżynka dobrze przecież o powieści nie świadczy.
Ciekawa jest sprawa włączenia w akcję postaci Sylwii. Jeżeli do bohaterów powieści ma dołączyć ktoś nowy, kogo droga połączy się z ich dopiero po pewnym czasie, to to jest, w oczywisty sposób, wyzwanie dla pisarza. Ale mam wrażenie, że Kuźmińscy nawet nie planowali sobie jakoś w nim poradzić. Po prostu Sylwia jest, jest ważna, i pogódź się z tym czytelniku. Jest to o tyle dziwne, że pewne sprawy związane z nią były sygnalizowane już wcześniej i raczej można było bez tak wielkiego problemu znacznie lepiej ją wprowadzić. Podobnie dołożenie wątku molestowanie przez księdza robiło wrażenie zrobionego nieco na siłę.
Trzy gwiazdki, bo niektóre obrazy (no i mamy słowo, które sponsoruje tę minireckę :)) naprawdę poruszały, i było to jakoś tam wymyślone. Choć, podkreślam to jeszcze raz, to wymyślenie zbytnio kojarzyło się jednak z „Pionkiem”.