Nowa książka Eugeniusza Dębskiego zaskakuje niemal na każdym kroku – głównie dlatego, że autor początkowe podwaliny pod kawał porządnego dark fantasy konsekwentnie zamienia w nieporadną gatunkową wariację, która przypomina dziewiczą próbę zmagania się z fantastyką podjętą przez niedojrzałego napalonego dzieciaka. Normalnie taka zabawa mogłaby się nawet sprawdzić, jest jednak spora różnica między byciem zabawnym a przykrym usiłowaniem.
Durkiss zabija potwory i parszywych skur… czybyków. Żadnych cudzych szefów nie uznaje, bo ma tylko jednego i to dość nietypowego. Jest oprawcą na służbie boga N’gadufala. Jego zleceniodawca to żaden majestatyczny Zeus czy przebiegły i czarujący Loki – raczej cyniczny, gniewny i nieco leniwy zwierzchnik obdarzony iście wujkowym poczuciem humoru. By jego podopieczny się nie nudził, szybko wyznacza mu kolejne zadanie – Durkiss ma wyruszyć do odległej krainy i dać lekcję lokalnemu monarsze, który boga (tego konkretnego) w sercu nie ma. Karą ma być oczywiście egzekucja oraz dodatkowo publiczne pohańbienie jego córki. Boski skrytobójca, długo nie czekając, wyrusza z misją, bo przecież kierownika drażnić nie można – w końcu jak się pogniewa, to może ukrócić spływające łaski, a te do pracy bożego oprawcy są koniecznie potrzebne.
Historia przedstawiona w Oprawcy bożym na pierwszy rzut oka wygląda całkiem interesująco. Durkiss to taki religijny wiedźmin – jest szorstki, niebezpieczny, zabija potwory i chędoży niewiasty. Pod ręką ma natomiast demoniczne zmiennokształtne ostrze, które czasem odzywa się niepytane – trochę jak u Brenta Weeksa i jego Kylara Sterna. Dodatkowo mimo nadprogramowych zdolności i nadnaturalnego wstawiennictwa sprowadzony zostaje do roli pionka w niepojętych dla śmiertelników boskich intrygach i rozgrywkach. Wszystko to zapowiada się intrygująco, mrocznie i brutalnie – dark fantasy jak w mordę strzelił i do tego podszyte miałkością ludzkiej egzystencji. Miałka jednak okazuje się przede wszystkim sama historia oraz jej wykonanie. Fabuła jest boleśnie prosta, nieciekawa i pod wieloma względami wybrakowana. Oczekujące na naszej drodze zwroty akcji przyprawią nas o mdłości, a pozostałe aspekty historii wcale nie wypadają lepiej.
Durkiss po bliższym poznaniu okazuje się zupełnie nie pasować do konwencji, a jako bohater, który miałby ją przełamać, wypada jeszcze gorzej – jest irytujący, nieśmieszny, a momentami nawet przygłupi. Cały mroczny klimat chwilę po wprowadzeniu również pokazuje nam środkowy palec i niespodziewanie daje nura w boleśnie infantylne romansidło – przy którym nawet nastoletnie sercowe rozterki z young adult wypadają naprawdę dojrzale. Między wprowadzoną niedbale postacią a głównym bohaterem nagle rodzi się ogromne uczucie – całkowicie sztuczne, pozbawione autentyczności i dobrego smaku. Gorące zapewnianie o swojej bezgranicznej miłości oraz wyjadanie sobie tęczy z dzióbków sprawia, że Romeo i Julia zaczyna przypominać szczeniacki romans na złość rodzicom. Od tego całego słodkiego uczucia zbiera się na zupełnie nienamiętnego pawia. Całość nie tylko trudno się czyta, ale po prostu ledwo znosi.
Z boleśnie niedojrzałym romansem świetnie współgra język stosowany przez Dębskiego. Autor stawia na żałosne słowotwórstwo oraz infantylny humor, który całkowicie mija się z konwencją. Dostajemy od niego między innymi sporą dawkę nietrafionych i nieśmiesznych żartów spod znaku moszny i prącia oraz dziecinnie brzmiące synonimy aktu seksualnego, a bohaterowie często wspominają o konieczności… odcedzania kartofelków. Gdy przaśnie i swojsko brzmiące „chędożenie” zostało zastąpione „pryćkaniem”, miałem ochotę schować twarz w dłoniach, licząc na to, że to z niewyspania, że to nie może dziać się przecież naprawdę. Jednak się dzieje i powtarza.
Szczątkowa fabuła ozdobiona dziecinnymi i męczącymi ozdobnikami zabiera nas w podróż przez historię pozbawioną pomysłu na siebie, przepełnioną idiotyzmami oraz pozbawioną szczątkowej logiki działań bohaterów. W ostatnich rozdziałach raczy nas dodatkowo nietrafionymi żartami z transeksualności oraz niesmacznym i wulgarnym punktem kulminacyjnym. Natomiast samo zakończenie to połączenie przekombinowanej i pisanej na szybko walki finałowej oraz niesamowicie przewidywalnego i boleśnie naiwnego
happy endu.
Oprawca boży przypomina nastoletnią zabawę z fantastyką – pisaną na kolanie nieudolną próbę zmagania się z gatunkiem podlaną niedojrzałym humorem i wujaszkową próbą bycia „fajnym i takim młodzieżowym”. Efekt jest po prostu odpychający i nie pomoże tutaj nawet potraktowanie książki jako komediowej zabawy z gatunkiem czy przewrotnego wyśmiania dark fantasy – bo jeżeli taki był właśnie zamiar to tym gorzej, ponieważ skończyło się na przygodzie niesmacznej, męczącej i mocno wybrakowanej.
Psst… Drogi Wędrowcze! Tak, Ty! Jeżeli dotarłeś aż tak daleko i Ci się spodobało, koniecznie zajrzyj na
RuBrykę Popkulturalną i chodź pogadać o książkach (i nie tylko)!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 2/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu
Nerdheim.pl