Powieść pisarki amerykańskiej, LaVyrle Spencer, znanej aż z dwudziestu dwu książek, o istnieniu której do tej pory nie miałam pojęcia, nabyłam przy okazji innych zakupów książkowych na allegro już chwilę temu. Przemówił do mnie tytuł, ale bardziej to co wyczytałam na tylnej części okładki a mianowicie, że powieść osadzona jest w środowisku polskich emigrantów w Stanach Zjednoczonych. Przeważyło jednak to, że jak wyczytałam na skrzydełku okładki : Ta amerykańska pisarka o oryginalnym imieniu LaVyrle i pogodnej, otwartej twarzy z powodzeniem konkuruje z najpopularniejszymi autorkami i bez trudu podbiła serca milionów czytelniczek. Jej książki nie są melodramatami z życia wyższych sfer, nie ma w nich taniej sensacji - to "powieści rodzinne", ciepłe i bezpretensjonalne.
Jak widać zostałam skutecznie zachęcona i stwierdzam po jej przeczytaniu, że nie żałuję tego zakupu, gdyż słowa zawarte w opisie potwierdziły się całkowicie.
Książka opatrzona jest krótki wstępem Od autorki, z którego dowiedziałam się, że " I otworzyło się niebo" jest ostatnią książką LaVyrle Spencer, a powraca w niej do swego rodzinnego miasteczka Browerville osadzając własnie w nim akcję powieści. Browerville było miejscem akcji również pierwszej książki pisarki. Pisze o tej decyzji tak : Miałam miłość rodziny, spokój miasteczka, w którym wszyscy się znali, i oparcie w parafialnej szkole, gdzie tradycja stwarzała silne poczucie bezpieczeństwa. Nic więc dziwnego, że pisząc swoją pierwszą książkę umieściłam jej akcje w Browerville, i prawdopodobnie nie zdziwi też nikogo, że teraz, gdy piszę ostatnią znów do niego wracam.
I taką atmosferę oddała w opowiedzianej historii, która jak sama pisze jest dziełem wyobraźni, niemniej inspirowana jest osobami, które znała jako dziecko, w tym również swym domem rodzinnym.
Jedynie siostra Regina, główna bohaterka powieści, której życiowe i duchowe rozterki śledziłam z niesłabnącym zainteresowaniem, jest postacią, która nigdy nie istniała. A zatem wygląda na to, że i historia zakonnicy, która po długiej walce wewnętrznej opuszcza zakon została przez pisarkę wymyślona. LaVyrle Spencer nie wspomina bowiem, by kiedykolwiek słyszała o takiej sytuacji. Jednak opowieść jej brzmi zupełnie prawdziwie i może dlatego tak porusza.
Książka wprowadza nas w atmosferę małego amerykańskiego miasteczka lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, w którym mieszka i żyje kolejne pokolenie polskich emigrantów. Rodziny są wielopokoleniowe i wielodzietne. Wszyscy się doskonale się znają, gdyż uczęszczają do jednego kościoła katolickiego, którego proboszcz jest nie tylko ich spowiednikiem, ale również doradcą, a w życiu którego biorą czynny udział, gdyż życie odmierzane jest tu zmieniającymi się porami roku i katolickimi świętami. Posyłają dzieci do jedynej szkoły prowadzonej przez zakonnice, dominikanki. A nawet mężczyźni spotykają się wieczorami po pracy w jednym barze a w soboty poza okresem Wielkiego Postu i Adwentu młodzi chodzą na tańce, na których zawiera bywa i trwałe znajomości, które owocują nawet małżeństwem. Życie wydaje się tu być sielankowe, ale i tu wydarzają się tragedie. I taka właśnie dotyka szczęśliwie żyjącą rodzinę Krystyny i Eddiego Olczaków. Krystyna nagle ginie w wypadku samochodowym pozostawiając nieutulonego w żalu męża i osieracając dwie małe córeczki. Dramat jest tym większy, że nie tylko była dobrym duchem swego domu, ale to ona wszystkim się w nim zajmowała a Eddie mógł się poświęcać swym zawodowym obowiązkom, do których oprócz wypełniania zadań woźnego w szkole należało codzienne dzwonienie na msze, Anioł Pański /trzy razy dnia/ i przy wszystkich innych okazjach. Eddie przy pomocy swej i żony rodziny radzi sobie jak może, ale czuje się bardzo przybity i osamotniony.
Tragedię rodziny Olczaków bardzo mocno przeżywa młoda zakonnica Regina, która doskonale znała zmarłą Krystynę i podziwiała ją za jej ogromne zalety, które uzewnętrzniały się nie tylko w domu. Regina uczy córeczki Eddiego i z bólem serca patrzy na ich rozpacz i rozpacz ich ojca. Surowa reguła zakonu zabrania jej uzewnętrzniania swych uczuć a przede wszystkim najmniejszego kontaktu fizycznego z osobami świeckimi co sprawia, że nie może nawet przytulić dziewczynek, które bardzo lubi i z którymi razem cierpi. Mimo to stara się, jak może, pocieszać osieroconą rodzinę, wchodząc często w konflikt ze ślubowanym posłuszeństwem. Ta sytuacja coraz bardziej, chociaż podejmuje próby uratowania swego zakonnego życia, utwierdza ją w tym, że wspólnota zakonna, do której wstąpiła jako jedenastoletnia dziewczynka sądząc, tak jak jej ukochana babcia, że to jest właśnie jej powołaniem nie spełnia jej oczekiwań a surowa reguła krępująca jej naturę jest nie do uniesienia. Gdy jeszcze do tego dochodzi rodzące się uczucie, na dodatek odwzajemnione, do Eddiego Olczaka i miłość do jego dzieci Regina, po długotrwałej walce wewnętrznej, decyduje się na wystąpienie z zakonu, mimo obawy o swój los poza zakonem. Regina czuje, że jej powołaniem jest rodzina.
Powieść LaVyrle Spencer kończy się happy endem.
Regina mimo swych wielkich obaw bez problemu i to w atmosferze pełnego zrozumienia jej problemu uzyskuje pożądaną dyspensę od złożonych ślubów zakonnych. Ale sam zakon opuścić jest zmuszona prawie, że potajemnie, tylko za wiedzą przełożonej. Nie może nawet pożegnać się z innymi siostrami. Przyczyny tego należy się doszukiwać w negatywnym w/g przełożonych zakonu oddziaływaniu takiej sytuacji na inne zakonnice.
Jednakże nie spotyka się, czego obawiała się najbardziej, z ostracyzmem społeczności, w której znana była wcześniej, a w której zdecydowała się pozostać.
I tu przyszła mi na myśl książka Marty Abramowicz "Zakonnice odchodzą po cichu", której jeszcze nie czytałam, ale o której sporo czytałam. Nie jest może trudno uzyskać dyspensę od ślubów zakonnych. Można chyba z czasem przeboleć konieczność cichego opuszczenia zakonu. Ale najtrudniej jest się odnaleźć w nowej rzeczywistości, gdy nie ma się oparcia w społeczności, do której się powraca. I to trudno mi osobiście faktycznie zrozumieć.
"I otworzyło się niebo" to wielowątkowa powieść pełna ciepła i miłości o wielu wymiarach, o silnych więziach rodzinnych a także sąsiedzkich w społeczności żyjącej tradycją wyniesioną jeszcze ze starego kraju. Czyta się ją z dużą przyjemnością i z zainteresowaniem. Polecam ja tym, którzy lubią takie powieści, które sprawiają, że zaczyna się tęsknić za światem, w którym życie nie jest zdeterminowane tempem i tym wszystkim co sprawia, że ma się coraz mniej czasu dla siebie nawzajem.