Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu. Bo tu wszelkiego wstępu brak. Ta powieść od razu się toczy...
Wciąga nas wir wody i wyjazd na ryby i dwóch pijanych towarzyszy, których trzeba pilnować, a przecież miało być odwrotnie. To on jest najmłodszy, to jego trzeba mieć na oku, bo to.. dziecko, dorastające, prawie dorosłe, ale jeszcze dziecko. A oni? Opiekunowie? Pijani i bełkoczący niemający orientacji gdzie są i co się dzieje. Tak się zaczyna „Młody Mungo”, a potem jest podobnie. Trudna droga, trudne życie, trudne czytanie i godzenie się na to, co spotyka tytułowego bohatera. Czytasz z wypiekami na twarzy, rozemocjonowany od treści i oburzony tym, co los zgotował postaciom. Matka pijana, rodzeństwo czasem pomaga, czasem odtrąca, a sam? Samemu można żyć i oddychać i samemu poznać miłość. Swoją miłość, jedyną, niezaprzeczalną, do końca. Miłość skrytą i ukrytą.
(…) Najgorszą samotnością nie jest ta, która otacza człowieka, ale ta pustka w nim samym, kiedy z kraju nie wyniósł ani cieplejszego spojrzenia, ani serdecznego słówka, ani nawet iskry nadziei", gdy jest sam pośród ludzi i nie może powiedzieć, czego mu brak. Mungo jest outsiderem, samotnikiem, poszukiwaczem. Mungo jest chłopakiem, który igra z życiem, ryzykuje, ale walczy do końca. Nie wierzy we własne szczęście. Tam gdzie dorasta nie ma go. A może jest, a tylko o nim zapomniało? Szczęście... Zapytaj go, czym ono jest i czekaj na odpowiedź... Czekaj... Czekaj...
Bo co to jest szczęście?
Czytam tę książkę i czuję, że wiele w niej jest z autora, Douglasa Stuarta. Czuję podskórnie, że dzięki pisaniu zrzucił z siebie i uporał się z własnym dzieciństwem i dorastaniem. Czuję, że dzięki pisaniu zaakceptował i jednocześnie zamknął swój ból i odciął się od niego. Że dzięki pisaniu otarł łzy dorastania. Dziecko wychowane przez pijaną matkę, bo ojca nie zna. Był kiedyś, a teraz go nie ma i nie pytaj dlaczego i gdzie jest. Mungo bez wiedzy o życiu, o rodzinie, o czułości czy pragnieniach. Mungo to samotny ktoś, komu dano życie i powiedziano „Reszta należy do ciebie – sam siebie stwórz”.
Czytanie tej powieści boli. Dosłownie. Nie sposób stanąć obok fabuły i być biernym obserwatorem życia kogoś, kto nie ma rodziców, a ci, co go otaczają, dobrze mu nie życzą. Walczy o siebie i życie i odlicza każdy dzień, jaki ma jeszcze do przeżycia na tej ziemi. Personalizujesz się z Mungo i nie możesz sobie tego darować, bo wiesz, że nie powinieneś, a to silniejsze od ciebie. Wchodzisz w jego buty, ciuchy, zapachy... czujesz poniżenie i wstyd.
I czujesz tęsknotę za nim...
O tym jest powieść Douglasa Stuarta. O młodych, poturbowanych chłopakach, którzy nagle znaleźli się na dnie. Chcieliby się upić, totalnie zatracić i próbować egzystować, jakoś być – ale czy tak można? Czy to aby nie tchórzostwo? Ucieczka od prawdziwego życia i od prawdy jako takiej?
To powieść o młodych ludziach, którzy nie potrafią zlepić odpowiedzialności z tych skrawków siebie, jakie im jeszcze zostały. Dziurawe dłonie, niemoc i niezgoda na to, co jest, ale gdy pytasz ich jak ma być, to nie potrafią nic wydukać. Ma być inaczej i tyle, ale nad tym inaczej trzeba popracować i do niego dążyć. Odciąć się od zła i ludzi, którzy ściągają na dno.
I jak się dobrze zastanowisz, to dostrzegasz w „Młodym Mungo” beznadziejność, którą w ludziach wywołuje tęsknota za lepszym życiem. Ich codzienność przypomina cieknącą lodówkę, której nie potrafisz naprawić, choć naprawić się da – trzeba owo życie rozłożyć, rozkręcić, by potem wiedzieć, jak złożyć.
W tej powieści pada odczuwalny akcent na samotność. Milczenie z samym sobą, mówienie do nikogo konkretnego, patrzenie na nic i brak kogoś. Zawieszenie w pustce siebie, z której nie wyprowadzą żadne drzwi, nawet otwarte.
A miłość? Ona nie zawsze ratuje, nie zawsze zostaje do końca. Miłość nie wyciąga ręki, gdy jej najbardziej potrzebujesz...
#agakusiczyta