„Zróbcie szybciutko rachunek kinowego sumienia, klasóweczkę z mechanizmów pamięci, sprawdzianik ze szlabanu na nowe twarze, które potraficie skojarzyć z nazwiskiem. Jeśli macie po pięć dyszek i kojarzycie Scarlett Johansson, to bomba. Jeśli jesteście ryczącymi czterdziestkami i wiecie, że ta szatynka zadająca się z wampirem, to Kristen Steward, też stawiam wam szóstkę. Macie trzydzieści? No to znacie pewnie wszystkie gwiazdy, przez każde G, włącznie z serialowymi, niestety! Wszystkie o b e c n e, bo z dawnymi kłopot”. [s.63]
Starsi użytkownicy być może odkopią w pamięci serial z lat 90’ „Życie jak sen” („Dream on”), w którym niejaki Martin Tupper, ojciec, rozwodnik i pracownik wydawnictwa, usiłuje znaleźć swoją „drugą połowę”. Perypetie tego nie nazbyt życiowo i emocjonalnie rozgarniętego mężczyzny punktują wstawki z tak zwanego „starego kina”. Martin Tupper percepuje rzeczywistość, przeżywa ją, układa ją w sobie za pośrednictwem scen z czarno-białych amerykańskich klasyków.
Podobnie jest u Melchiora, i tutaj również życie toczy się… przy akompaniamencie filmów. W końcu „Pamięta się filmy, nie życie”. To zdanie pojawia się jak mantra, powtarzane przez narratorkę „Filmiłości” - Wandę. Wanda powtarza to i powtarza, w najróżniejszych kontekstach i sytuacjach życiowych usiłując zrozumieć życie, emocje, swoją rodzinę i upływ czasu.
„Co dziś mogłoby mnie doprowadzić do płaczu poza internetem podpisującym Smosarską jako Lodę Halamę i Mrlonkiem oglądającym wszystko w kawałkach zamiast w całości?Z czterdziestką na karku wydaje mi się czasem, że już nic, że stałam się medalową twardzielka i zgredką, która już wszystko widziała, że wyschłam na wiór. I gdy już czuję się jak pustynia, powstaje coś nowego, co uruchamia mój aparat łzowy, jakby był znowu młody i ozdrowieńczo czyści mnie do zera z glonów codzienności. Gdy kiedyś nie zadziała, gdy nie poruszy mnie żaden nowy film, będzie to oznaczało, że nadaję się już tylko do muzeum”. [s.135]
O czym jest „Filmiłości” Jacka Melchiora?
Ha! Dobre pytanie.
O miłości do kina? I o kinie jako sztuce?
O tworzeniu przeszłości? Układaniu jej z fragmentów niekoniecznie prawdziwych wspomnień?
O próbie zrozumienia teraźniejszości i naszego w niej miejsca?
O usiłowaniu zrozumienia innych za pośrednictwa języka obrazu, stworzonego przez twórców najbardziej znanych filmów?
O wypowiadaniu niewypowiedzianego? O definiowaniu niezdefiniowanego? Czyli o emocjach i ich pięknym poplątaniu?
O rodzinie? Pochrzanionej, poplątanej, poobijanej, ale trzymającej się razem?
O narratorce - Wandzie, która przechodzi od anarchicznego i kompulsywnego wręcz "oglądactwa" filmów do ich zrozumienia, co osiąga dzięki pewnemu dziwnemu profesorowi i grupie sześciu zapalenców, których za jego pośrednictwem spotkała. O jej synu - Marlonku, specjaliście IT, który nie ogląda całości, tylko kompilacje lub fragmenty filmów. O jej matce - Róży, posiadaczce wypożyczalni filmów, która radzi sobie z czasem coraz, coraz gorzej. O jej babce - Adeli, dla której komunizm, socjalizm i ich sztuka filmowa są wiecznie żywe i właściwie... jedyne. O prababce Marii, która kocha Smosarską, Zimińską, Bodo i w ogóle kino przedwojenne, czyli filmy jej młodości.
Tak, o tym wszystkim i jeszcze o wielu innych rzeczach.
„Pamięta się filmy, nie życie, chyba że życie splata się z nimi w nierozerwalny warkocz. Ale nie taki, jakie nosiła Ania z Zielonego Wzgórza lub sterczący jak u Pippi Langstrump. Nie, to raczej warkocz komety - nie wiesz nawet, że go masz, nie widzisz, bo ciągnie się gdzieś daleko za tobą. I nagle zaczynasz go czuć, odwracasz się w przeszłość i jest! Coś się dziwacznie splotło, kiedyś, z kimś, przed projekcją, podczas, po seansie, a może w całkiem innych okolicznościach, życie ukradkiem wsączyło się w strumień fikcji z celuloidu”. [s.160]
„Filmiłości” Jacka Melchiora to dobra książka.
Pierwsze jej czytanie było po to, żeby po prostu ją pochłonąć, żeby Maria, Adela, Róża, Wanda, Marlonek, Kinkonżyca, Pikword, Profesor i inni ułożyli mi się w całość, w narrację. Drugie czytanie było w poszukiwaniu obrazów, odniesień, cytatów i próbie zrozumienia tego wszystkiego, co zostało opisane, i odniesieniu się do tego.
A nie jest to proste, ponieważ książka Melchiora - jak wszystkie dobre książki - daje się czytać na wielu poziomach.
Można zostać na tym: co się stanie z tymi wszystkimi wariatami? Jakim cudem Maria i Adela jeszcze się nie pozabijały, nie poobracały na śmierć?
Można próbować drążyć głębiej, a przede wszystkim - negować to, co się widzi, o czym się czyta - poddawać w wątpliwość istnienie wszystkich obrazów, które opisuje książka.
W końcu to literatura, a kino to sztuka ułudy, prawda? Reflektor udaje księżyc, lalka - gigantycznego goryla, tchórz - bohatera. Kto jest kim? Jakie są historie bohaterów? Oto jest bardziej rzeczywisty: profesor Sergiusz Lang-Murnau czy Walery Batonik? Są jedną i tą samą osobą, czy któryś z nich jest… prawdziwszy? Czy Maria wreszcie opowiedziała prawdę o sobie?
I czymże jest prawda?
„Filmiłości” rośnie w czytelniku, jak ta herbata, która przypomina zielony kłębuszek, ale zalana gorącą wodą rozkwita i rozwija się, zamieniając się z ciasno zwiniętego, wysuszonego tobołeczka w wonny kwiat.
Ok, piszę o „Filmiłości” Jacka Melchiora jak o rozprawce filozoficznej, a tymczasem to świetnie napisana książka. Zdania płyną, wciągając niespodziewającego się niebezpieczeństwa czytelnika w centum wiru, jakim jest ta powieść. Te wszystkie głębie i rozkminki pojawiają się jakby w tle. W każdym razie u mnie się tak pojawiały. Bo to pierwsze czytanie to po prostu śledzenie tego, co się dzieje i od czasu do czasu przypominanie sobie tych scen i filmów, które Autor wspomina. Bo oglądałam większość z nich, nie dlatego, żem taka wyrafinowana, tylko dlatego, że należę do pokolenia, które oglądało „W starym kinie”.
Tak, nawet „Lecą żurawie” oglądałam, to szło w ramach indoktrynacji społeczeństwa.
Wracając do książki, nie do dzieciństwa zmarnowanego przed ekranem reżimowej telewizji - bohaterowie są ludzcy i prawdziwi. Delikatne poczucie humoru łagodzi ich kanty. Mają i patosiki i śmiesznostki. I życie mają, przynajmniej ci, którzy nie „marnują” go na oglądanie filmów.
„Precz z oglądaniem czegokolwiek! Gdzie znajomi, przyjaciele, więzy z rodzicami, jacy by nie byli?” [s.204]
Wiecie co? Nie chcę obniżać rangi książki Melchiora przez porównywanie jej do książek, które są znane z tego, że są literaturą wyłącznie rozrywkowych, ale miałam miejscami wrażenie, jakby autor stworzył akcję i bohaterów, którzy lekko smakują Chmielewską, ale dodał do tego ładunek słodko-gorzkiej, głębokiej prawdy. Tyle że wypowiedzianej „poprzez”, nie bezpośrednio.
„Filmiłości” Jacka Melchiora jest jak… powiedzmy tak - wyobraźcie sobie grupę nieznajomych, posługujących się różnymi językami i pochodzącymi z różnych kultur. Zasiadają oni razem przy stole i powinni nawiązać komunikację. Tylko jak? W jaki sposób? Ha! Może językiem sztuki?
Sztuka - jakakolwiek by nie była - jest takim wspólnym mianownikiem, a przynajmniej jednym z nich (może to być i sport, i jedzenie, itp). Opowiadając o sobie, o swoich przeżyciach, wspomnieniach, marzeniach za pomocą obrazów z powszechnie znanych filmów - jest formą komunikacji. Pozwala ukryć się za tym, co stworzył ktoś inny. Odsłonić się i zasłonić jednocześnie.
Nie, nie opowiem akcji „Filmiłości” Jacka Melchiora, bo popsułabym radość czytania. Zresztą - nigdy nie szło mi dobrze streszczanie realizmu magicznego.
To kawał dobrej literatury, ten „Filmiłości” Jacka Melchiora. Serio. Dziękuje Klubowi Recenzenta za możliwość napisania o tej książce!