Retelling, którego się zupełnie nie spodziewałam. Mała syrenka to jedna z moich ulubionych baśni i jakże dziwnie się czułam czytając jej mroczną odsłonę. Spodziewałam się czegoś zupełnie innego.
Historia opowiada o młodej syrence, która zakochuje się w chłopaku i oddaje wszystko, co ma, by móc żyć na ziemi jak zwyczajna dziewczyna. Napotyka ona na swojej różne przeszkody, z którymi musi się zmierzyć, by spełnić swoje marzenie. Brzmi bardzo bajkowo, prawda? Jednak uwierzcie mi, że nie jest to bajeczka dla dzieci.
Książka jest króciutka, przeczytałam ją kilka dni temu i nadal chyba nie przemieliłam całej treści. Nie jest to literacki majstersztyk, ale to jak ta książka przeorała mi głowę to tylko ja wiem. Jest to pozycja bardzo, ale to bardzo feministyczna. Zresztą jak większość dzieł Louise O’Neill. Porusza ona kwestie traktowania kobiet w bardzo, ale to bardzo ekstremalnych sytuacjach.
Mała syrenka, jak i jej siostry, od maleńkości mają kładzione do głowy – kobiety głosu nie mają. Ich jedynym zadaniem jest bycie ozdobą u boku mężczyzny, spełnianie jego zachcianek i potrzeb. To, co było w tym wszystkim zatrważające najbardziej, to podejście ojca do jego córek. Nie ma to absolutnie nic wspólnego z ojcostwem. Autorka porusza tu kwestie nie tylko tłamszenia kobiet, ale i samej miłości. Miłości toksycznej, takiej, w której wypala się jedna strona, a druga tylko wysysa energie ze swojego partnera. Taka miłość spotkała właśnie naszą bohaterkę. Nie chce powiedzieć, że to postać heroiczna, bo ryzykuje swoje życie dla miłości. Jak dla mnie jest ona bardzo głupiutka i niezwykle naiwna, ale tym cechują się młodzi ludzie, zwłaszcza w obliczu miłości, której tak bardzo pragną. Mamy tu relacje nie tylko ojcowskie, ale i matczyne. Niemniej obie niezwykle toksyczne i oczywiście w obu przypadkach to mężczyźni zawiedli. Rozumiem, co autorka próbowała osiągnąć, cechując tak wszystkich męskich bohaterów, lecz nie było to przyjemne. Dla mnie jedną z najgorszych rzeczy jest mierzenie wszystkich jedną miarą, a tak właśnie zrobiła autorka. Owszem, jako zadość uczynienie wprowadza jednego dobrodusznego Georga, ale jest to za mało. Ja odebrałam to w taki sposób, że zrobiła to tylko po to, by na koniec książki móc powiedzieć’ nie wszyscy tacy są...’’.
Sam styl pisarki nie jest do końca tym, co do mnie trafia w stu procentach. Mianowicie, książka była stylizowana na dawne czasy, wystawne bale, wielkie suknie itd. a w momencie, kiedy młodzież otwiera usta - czytamy: no spoko! I inne tego typu wyrażenia a cały czar owych czasów pryska. Było to dla mnie bardzo niespójne i bardzo się ze sobą gryzło. Spora część książki zajął również opis gnijących nóg naszej głównej bohaterki. O tym, jak krew chlupie jej w butach i mięso odrywa się od kości. Obrzydliwe – wiem. Mimo wszystko znacznie bardziej obrzydliwe było podejście mężczyzn do kobiet. Ich percepcja płci pięknej była okropna, traktowano je bardzo przedmiotowo. Samo zakończenie również nie przypadło mi do gustu, było ono niezwykle pompatyczne! Ciężko mi się to czytało, ale też z drugiej strony rozumiem to, ponieważ bazą książki są baśnie, a baśnie rządzą się własnymi prawami.
Książka przez większość czasu budziła we mnie negatywne emocje. Byłam smutna i jednocześnie zła. W tej powieści wszystko jest czarne albo białe, nie ma nic pomiędzy. Wielka szkoda, że nie zaszła żadna pozytywna zmiana u choćby jednego z bohaterów, to mnie bardzo rozczarowało. Cóż, być może w świecie Louise O’Neill kobiety i mężczyźni to wrogowie, przynajmniej ja to tak odebrałam, że te dwie przeciwne płci nie mają racji bytu na jednej planecie. Tu girl power nie istnieje, zamiast tego dostajemy mężczyzn jako zło wcielone.
Czy są w niej jakieś morały, jak na baśń przystało? Niestety niewiele... Za to na pewno te dwa cytaty pozostaną ze mną na dłużej.
Miłość nigdy nie może być sprzeczna z naturą, niezależnie od tego, kogo ją obdarzysz.
Słońce wspina się coraz wyżej. Uświadamiam sobie, że ono zawsze jest, czasami po prostu go nie widzimy.