„Smocza droga” Daniela Abrahama to pierwszy tom cyklu fantasy, którego akcja toczy się w oryginalnie wykreowanym świecie, w czasach po upadku smoków, aktualnie zamieszkałym przez trzynaście ludzkich ras (czytelników zainteresowanych usystematyzowaniem wiedzy na ten temat odsyłam do „Wstępu do taksonomii ras”, opublikowanego na stronie wydawnictwa). Autor umieścił wprawdzie akcję w okresie quasi-średniowiecznym, co jest w fantasy typowe, ale zadbał o to, by zakotwiczyć ją solidnie na linii czasu: świat ma nie byle jaką przeszłość (w końcu nie każdy był rządzony kiedyś przez smoki i nie wszędzie różnorodność ras mieszkańców stanowiła efekt ich pomysłowości) i czuje się, że ma przyszłość, potencjał rozwojowy, że nie jest skazany na trwanie w jednej i tej samej epoce. Chociaż wspomniana rasowa obfitość pełni (jak dotąd, wszak to dopiero pierwszy tom) funkcję jedynie scenograficzną i nie została w żaden sposób wykorzystana fabularnie, ale paradoksalnie stanowi to jeden z walorów – bo choć wśród mieszkańców świata nie brakuje podziałów, to akurat przynależność rasowa nie leży u podstaw żadnego z nich.
Kolejnym elementem, dzięki któremu powieściowy świat zyskał głębię, jest rozbudowany wątek ekonomiczny. Otóż nie wszyscy bohaterowie „Smoczej drogi” są pochłonięci wyłącznie walką o władzę czy wypełnianiem starożytnych proroctw – są wśród nich tacy, którzy zajmują się bankowością. I tu pod adresem autora kieruję szczerą pochwałę, nie tylko dlatego, że w ogóle podejmuje temat, ale za sprawienie, że opisy prozaicznych transakcji handlowych czy negocjacji są tak samo zajmujące, jak wydarzenia spod znaku „płaszcza i szpady”. Szczerze mówiąc, na tak rozwinięte wątki czekam, jak kania na deszcz, bo uważam, że w nich najpełniej objawia się talent Daniela Abrahama do pisania dialogów z podtekstem, które zwróciły moją uwagę w „Cieniu w środku lata”.
Magia – choć obecna – nie stanowi głównego elementu powieści, „Smoczą drogę” pod względem klasyfikacji gatunkowej lokalizowałabym wśród hard fantasy, stosunkowo blisko „Pieśni Lodu i Ognia” Martina. Przemawiają za tym także liczne intrygi pomiędzy arystokratycznymi rodami jednego z królestw, przedstawione niezwykle plastycznie i zagarniające jak lawina coraz to nowych krewnych i powinowatych dwóch głównych adwersarzy. Dodatkowym, choć niewielkiej wagi, argumentem na rzecz takiej klasyfikacji jest podobieństwo konstrukcyjne – tytuły kolejnych rozdziałów noszą imiona postaci, z punktu widzenia których prowadzona jest narracja.
Podoba mi się kreacja czworga głównych bohaterów, których losy stanowią fabułę powieści. Ani Marcus Wester, były żołnierz i genialny dowódca, ani Cithrin bel Sarcour, podopieczna banku, ani Dawson Killiam, arystokrata o silnie konserwatywnych poglądach, ani też Geder Palliako, miłośnik spekulatywnych esejów, wbrew własnej woli zaplątany w dworskie intrygi i wojnę, nie są postaciami jednowymiarowymi. Każde z nich jest w jakiś sposób doświadczone przez życie i nawet jeśli postępuje nierozważnie czy dokonuje ewidentnie złych wyborów, to czytelnik z łatwością może znaleźć dla niego usprawiedliwienie, zrozumieć, co nim powoduje. Podobnie jest z postaciami drugiego planu – choć autor poświęcił im mniej miejsca, nie oznacza to, że podarował sobie charakterystykę tych bohaterów – w efekcie podczas lektury ani przez moment nie miałam wrażenia, że w akcji biorą udział jedynie tekturowe figury.
Niestety, opracowanie tekstu mogłoby być lepsze. Irytują zwłaszcza drobne błędy i redakcyjne przeoczenia typu: „piklowana kiełbasa” (s. 75), „ziębnąca zbroja” (s. 80), „girlandy wiszące na flankach [zamku]” (s. 142), „dobrzejąca rana” (s. 166), „wdrapała się na kozła [wozu]” (s. 59), „uda miał otwarte do mięsa [skutek jazdy konnej]” (s. 80), „upartość” (s. 265) czy „okres czasu” (s. 73, 266, 321). Przy uważnej lekturze natrafić można na mieszanie podmiotów osobowych i nieosobowych („pijalnie piwa i cyrulicy, (...), i wszyscy inni rzemieślnicy” – s. 25), niezamierzone rymy („niestety nie były to monety” – s.200) czy nadmiar określeń czasu („niemal natychmiast ponownie” – s. 138). Nie wszędzie usunięto angielską składnię, co zaowocowało na przykład takimi zdaniami: „Jego oczy były tak ciemne, że Wester podejrzewał wpływ południowej krwi w niedalekiej przeszłości.” (s. 29), „[kamień] okraszony inskrypcją niemożliwą do przeczytania przez erozję” (s. 272) czy też „Woda stała się na tyle rzadka, że nawet przy błotnistych strumykach słudzy Gedera napełniali wszystko, co było w stanie utrzymać w sobie wilgoć, a nawet wtedy ich zapasy nierzadko kurczyły się więcej niż do połowy.” (s. 429). Na szczęście, wymienione wyżej przykłady stanowią niemal wszystkie „atrakcje”, o jakie może potknąć się czytelnik podczas lektury. Wbrew pozorom ten akapit nie ma służyć znęcaniu się nad wydawnictwem – jest wyrazem troski o redakcyjną stronę kolejnych tomów cyklu.
Podsumowując, cykl „Sztylet i moneta” zapowiada się epicko i ciekawie. Wydaje się, że można polecać go także i młodszym odbiorcom, bo choć zawiera sceny przemocy, to bez naturalistycznych opisów. „Smocza droga” w znacznej mierze stanowi wprowadzenie do opowieści, przedstawia uczestników rozgrywki oraz zagrożenia, jakim będą musieli stawić czoła. Nie zabrakło w niej także zaskoczeń, nie tyle obejmujących nagły twist w zakończeniu utworu, ile drobne niespodzianki, dotyczące sposobu rozwiązania kolejnych dylematów poszczególnych bohaterów. Bo właśnie z drobnych wydarzeń zbudowana jest fabuła, niektórych na pozór nieistotnych, jednak w miarę niespiesznego rozwoju akcji urastających do roli punktów zwrotnych; wątki stopniowo splatają się, a tymczasem zainteresowanie czytelnika rośnie. Mam nadzieję, że wydawnictwo nie każe nam zbyt długo czekać na kontynuację.
Recenzja ukazała się 2012-04-25 na portalu katedra.nast.pl