Dopiero co sprawdzałam, jak popularny dziennikarz wypadł w roli powieściopisarza (Marcin Meller „Czerwona ziemia”), a teraz postanowiłam przekonać się, jak to się udało znanemu reżyserowi i scenarzyście. W tym starciu reżyser wygrał z dziennikarzem przez nokaut.
Jako scenarzysta Juliusz Machulski wielokrotnie dowiódł, że opowiadanie wciągających historii ma opanowane perfekcyjnie. Ale powieść to nie tylko fabuła, ale również język i styl. W scenariuszu wystarczy napisać „wchodzi”, „kłania się”, „wychodzi”, w powieści trzeba się bardziej wysilić. I pod tym względem Juliusz Machulski również stanął na wysokości zadania, udowadniając, że potrafi posługiwać się językiem literackim, w przeciwieństwie do połowy popularnych „pisarzy”, których książki przypominają szkolne wypracowania.
„Wisząca małpa” ma strukturę klasycznego kryminału (dom na odludziu, ograniczona liczba podejrzanych), jednak autor w pewnym momencie łamie schemat, i to całkiem zgrabnie. Wielbiciele Agathy Christie znajdą wiele ukłonów w kierunku mistrzyni, łącznie z zakończeniem. Machulski z wprawą żongluje konwencją, dostarczając dobrej zabawy szarym komórkom czytelnika.
Akcja rozgrywa się w 1961 roku. To ciekawe czasy, do których mało kto dzisiaj nawiązuje, bo temat niemodny. Kogo dziś obchodzi „mała stabilizacja”? Osoby dramatu - to wysocy dygnitarze partyjni, esbecy i szpiedzy. Chociaż realia tamtych dni zostały dobrze oddane, mam drobną wątpliwość, czy rzeczywiście tak otwarcie można było naigrywać się wtedy z władzy ludowej. Biorąc jednak pod uwagę, że wysokie stanowiska zwykle gwarantowały nietykalność, muszę uwierzyć autorowi, że w zaufanym gronie można było mówić, co się chciało.
Każdą z postaci autor obdarzył ciekawym życiorysem. Oceńcie sami: jeden z bohaterów uważa, że to przez niego wybuchło powstanie warszawskie, drugi chwali się, że to dzięki niemu Gagarin poleciał w kosmos, inny twierdzi, że przyczynił się do wybudowania berlińskiego muru, a kolejny, że jest autorem szlagieru „Girl of Ipanema”. I chociaż brzmi to fantastycznie, wszystko jest tak dobrze osadzone w realiach, że nic nie zgrzyta. Do tego jeszcze wyrafinowane poczucie humoru. Byłoby idealnie, ale…
Najbardziej przeszkadzały mi powtórzenia (najpierw ktoś coś mówi, a narrator to powtarza, albo odwrotnie), dłużyzny w stenogramach z podsłuchów i nieokiełznane gadulstwo dwóch esbeków prowadzących śledztwo. Trudno ich odróżnić, mówią tym samym językiem, ten drugi jest w trakcie śledztwa zupełnie niepotrzebny. Owszem, przydaje się na końcu, ale jego rolę w dochodzeniu można było ograniczyć, a przynajmniej nie pozwolić mu tyle gadać. Redaktor chyba nie miał odwagi, żeby częściej sięgać po nożyczki.
Wyjaśnienie zagadki jest trochę za bardzo przekombinowane (przynajmniej o jeden wątek za dużo), ale nie można mu zarzucić nielogiczności. I tylko nie wiem, jak traktować ten raport służb specjalnych na końcu. Wygląda, jakby był prawdziwy, ale wtedy ta historia, jeśli rzeczywiście miała miejsce, robi się nieprawdopodobna. Jeżeli zaś to fikcja literacka – nie musimy przecież drugi raz dowiadywać się tego samego. I bądź tu, czytelniku, mądry!
Juliusz Machulski zadedykował tę książkę: „mamie, która zawsze chciała, żebym pisał powieści”. Mama powinna być dumna.