Elizabeth Cleghorn Gaskell znana jest w świecie literatury z dwóch powodów: po pierwsze napisała pierwszą biografię Charlotte Brontë (siostry tej drugiej, też znanej), a po drugie, przy wsparciu niejakiego Charlesa Dickensa, pisała powieści, z których najsłynniejszą jest „Północ i Południe” oraz sfilmowana na potrzeby serialu z Judie Dench, Imeldą Stauton czy Michaelem Gambonem „Panie z Cranford” (i w tak pokrętny sposób, przyjemniej obsadowo, dotarliśmy do wątków z Harrym P.). W swej twórczości skupiała się na życiu społeczności zamieszkujących urokliwe wsie i miasteczka, gdzie serca płonęły miłością, a królowa Wiktoria... No tak, ale ja przecież powinienem o czymś innym…
Jak już wspomniałem, pan Dickens wspierał młodą pisarkę, zwłaszcza wtedy, gdy skupiała się na nieco odmiennym rodzaju twórczości literackiej – Elżunia lubiła bowiem pisać o mało wówczas popularnych w literaturze duchach (Dickens mocno ją do tego nakłaniał, uznawszy, że panna ma do tego wyśmienity talent) i w ten oto sposób stała się prekursorczynią powieści gotyckiej.
Kiedy w dłonie moje trafiła cienka – co należy podkreślić – książeczka, z zamyśloną damą na okładce, gdyby nie blurp, odłożyłbym ją na bok, gdzie czekałaby na lepsze czasy. Tymczasem „Szara dama”, bo to o niej mowa, jest wypełniona po brzegi napięciem tak nieoczywistym i zgrabnie rozpisanym, że czyta się ją z wypiekami na twarzy. Wprawdzie do grozy w dzisiejszym jej rozumieniu tu daleko, ale jeśli swą wrażliwością postaramy się cofnąć się w tamte wiktoriańskie czasy i damy się zawładnąć specyficznemu, romantyczno-nerwowemu nastrojowi, niespodziewanemu mrowieniu na karku i dreszczach wywołanych nadciągającym znienacka ziąbem, jesteśmy na progu, pukając do drzwi domu Elizabeth Gaskell. Są tu zatem i ponura noc, krwawa zbrodnia, trzeszcząca podłoga i ukryta gdzieś w ciemnościach zlękniona dziewczyna.
Nie chcąc zdradzać zbyt wiele (zaledwie 88 stron!) jest to opowieść o pewnej powabnej pannie, która noles volens wyszła za mąż z równie cudnego, nieco zniewieściałego (co za pozory!) dżentelmena o nazwisku de Tourelle, który posiadał zamek i z tych względów (plus nazwisko) został przez ojca narzeczonej uznany za dobrego kandydata na męża. Dość szybko okazuje się, że zamczysko to ponure i nieco zapuszczone straszydło, zaś małżonek prowadzi życie co najmniej dziwaczne. Biedna Anna! Niebawem jej życie wywróci się do góry nogami, a to za sprawą pewnego trupa, gdyż i trup, moi państwo, znajdzie tu swoje miejsce…
Oczywiście „Szara damę” czytało się świetnie nie tylko z powodu rzeczywiście wciągającej fabuły. To również zasługa języka, którym nikt już się nie posługuje, jedynego, niepowtarzalnego w swym rodzaju, dzięki któremu z łatwością dałem się przenieść w Wogezy, na strychy karczm i piętra frankfurckich kamienic… Z pewnością nie jest nowelką przestarzałą, pensjonarską, skrajnie naiwną i przez to głupiutką. Jedni dostrzegą w niej opowieść o sile kobiet, inni o przezwyciężaniu strachu i odwadze, inni zaś będą się po prostu świetnie przy niej bawić kibicując bohaterom i mając dostęp do wdzięcznego, niezwykle klimatycznego i zaliczanego do klasyki opowiadania. Polecam.
Książkę otrzymałem dzięki portalowi Sztukater.