O tej książce dowiedziałam się właściwie dzięki Marcie z kanału
Wybredna Maruda. Uznałam, że skoro powieść z silnie zarysowanym motywem feministycznym pojawiła się na rynku literatury młodzieżowej, to koniecznie muszę po nią sięgnąć. Tak więc jestem już kilka dni po jej lekturze, poukładałam sobie wszystko w głowie i jestem gotowa o niej coś opowiedzieć.
Pewna dziewczyna z Prescott High została zgwałcona. Jednak nikt nie chce jej uwierzyć, a społeczność odwraca się od niej i zaczyna ją wyzywać. Rok później, trzy dziewczyny, których nikt tak naprawdę nie zna, postanawiają pomścić gwałt na koleżance i zakładają stowarzyszenie: Dziewczyny Znikąd. Zadaniem grupy jest protest przeciwko przedmiotowemu traktowaniu kobiet oraz kulturze gwałtu, która jest obecna w ich szkole. Wkrótce idea przeradza się w ogromny ruch feministyczny, do którego dołączyć może każda dziewczyna, bez wyjątku.
Pierwszą z głównych bohaterek jest
Erin. Dziewczyna ma zespół Aspergera, ale mimo tego doskonale sobie radzi. Jest bardzo inteligentna, a jej wiedza na temat biologii morskiej jest naprawdę powalająca. Bardzo polubiłam tę postać, głównie za siłę i chęć prowadzenia normalnego “nastolatkowego” życia. Niektóre jej wybuchy wzbudzały we mnie coś na kształt irytacji, ale tłumaczyłam to sobie tak, że
Erin nie zachowywałaby się tak i nie reagowała na różne sytuacje tak gwałtownie, gdyby nie choroba. Swoją drogą, autorce należy się kciuk w górę za przedstawienie bohaterki chorującego na zespół Aspergera, który wiedzie normalne życie, na tyle, ile jest w stanie.
Drugą główną bohaterką jest
Rosina. Ta postać z kolei wzbudziła we mnie morze współczucia. Trzeba przyznać, że dziewczyna nie ma lekko – po kilku godzinach w szkole wraca do domu, a tam czeka już na nią gromada kuzynów do popilnowania albo praca w restauracji wujka. Wszystko to odbywa się w dni szkolne, więc
Rosina nie ma w ogóle czasu dla siebie, co jest cholernie smutne. Mimo twardego charakteru ta bohaterka jest bardzo empatyczna, troskliwa i wrażliwa, a tym samym całkowicie zdobyła moje serce.
Ostatnią główną bohaterką jest
Grace. Ona jest jednocześnie najmniej interesującą bohaterką, choć sama jej historia jest bardzo ciekawa – mama jest kimś na kształt kaznodzieja i głosi słowo Boże. Jednakże nie można odmówić
Grace odwagi i siły. Czytając tę książkę, miałam wrażenie, że jest ona najsłabiej dopracowaną postacią. W trzy dni od jej skończenia zdążyłam zapomnieć o bardziej lub słabiej zarysowanych cechach tej bohaterki, więc nie jestem w stanie powiedzieć o niej nic więcej.
Autorka porusza tu przede wszystkim problem gwałtu oraz traktowania kobiet jak nic innego niż maszyna do uprawiania seksu. Stąd właśnie narodził się pomysł na założenie
Dziewczyn Znikąd. Choć sama koncepcja jest cholernie dobra i naprawdę warta całej uwagi, to jednak
Amy Reed niepokojąco skręca w stronę mizoandrii – jawnej nienawiści do mężczyzn.
Czym jest feminizm, chyba nie muszę tłumaczyć. Wiadomo też, że chodzi w nim o równouprawnienie, gdzie kobiety nie są ani gorsze, ani lepsze od płci przeciwnej. Jednak bohaterki należące do stowarzyszenia z czasem zaczynają właśnie pałać nienawiścią do chłopców ze szkoły, a to już nie jest dobry przykład.
Mimo tego zarzutu muszę powiedzieć, że książka jest napisana bardzo dobrze, dzięki czemu czyta się ją bardzo szybko. Być może nie jest to powieść bez wad, jednak myślę, że powinna ją przeczytać każda dziewczyna, ale równie dobrze mogą po niej sięgnąć i młodzi mężczyźni. Podsumowując: po
Dziewczyny Znikąd może sięgnąć każdy, bez wyjątku.
Jestem szczerze zadowolona z faktu, że mogłam przeczytać tę pozycję i z pewnością kiedyś do niej wrócę.