Może nie w ostatnim czasie, ale kilka lat temu czytałam bardzo dużo erotyków, w tym kilka dark. "Dziewczyna zza ściany" absolutnie nie jest żadnym z nich. Jedynym punktem stycznym z dark erotykiem jest pojedyncze wspomnienie o asfiksjofilii. Według mnie jest to niewystarczające, by zakwalifikować książkę do tego gatunku. Mimo zabójstwa, o którym można przeczytać w opisie wydawniczym oraz wydarzeń z finału powieść nie jest też thrillerem, czy kryminałem. Historia nie zawiera policyjnego śledztwa, nie wywołuje niepokoju. "Dziewczyna zza ściany" nie zakwalifikowałabym do thrillera psychologicznego, gdyż nie trzyma napięcia, które powinno towarzyszyć temu gatunkowi literackiemu. Ta książka to romans, którego fundamentem jest wątek obyczajowy zabarwiony kryminalnym.
Akcja książki dzieje się w Rochester. Hope pracuje jako asystentka Drew Jones'a, szefa LaserCorp. Ujmując rzecz bez ogródek, dziewczyna jest przez niego molestowana. Coraz poważniej rozważa odejście z pracy. Pewnego wieczoru wraca do biura po zapomniany telefon, lecz na miejscu nakrywa mężczyznę stojącego nad zwłokami jej szefa. Sprawca porywa Hope, jedynego świadka zabójstwa, który mógłby go wydać, a następnie przetrzymuje dziewczynę w domku letniskowym na odludziu. Hope wizualnie przypomina zmarłą miłość Knox'a, Madison, jednak z każdym kolejnym dniem więź między ofiarą i porywaczem staje się coraz silniejsza.
Na wstępie autorka napisała, że historia nie ma być romantyzowaniem syndromu sztokholmskiego. Cóż, nie udało się. Mam wrażenie, że właśnie taki przekaz niosła powieść.
Pierwszoosobowymi narratorami w powieści są naprzemiennie Knox oraz Hope. Mężczyzna przywołuje również w pamięci wydarzenia z przeszłości, które determinują teraźniejszość. Kreacja tej postaci jest dla mnie zrozumiała. Knox przechodził żałobę niekonwencjonalnie, pragnął zemsty, która finalnie nie przyniosła upragnionej ulgi.
Zupełnie inaczej odebrałam kreację Hope.
Poddała się na samym początku, nie walczyła. Nie można zakwalifikować jedynego zrywu, jako walki. To był raczej instynkt samozachowawczy. Próbowała przetrwać, będąc uległą, jednocześnie irytując oprawcę. Miałam wrażenie, że stara się zagadać na śmierć Knox'a, powtarzając te same argumenty, pociągając go do zwierzeń. Ich dialogi nijak mają się do sytuacji, w której się znaleźli. Dowcipkują sobie, drwią, żartują, flirtują. Bardzo szybko Hope wykonuje każdą prośbę Knox'a. Tak, prośbę, bo to nawet nie były polecania. Mężczyzna namawia dziewczynę do różnych przyziemnych rzeczy np. wykąpania się w lodowatym jeziorze.
"Ku swojemu zdziwieniu zaczynam się rozbierać." Ku swojemu zdziwieniu?!? Czyli głowa jest zdziwiona, co wprawiają ręce?
Hope nie stawia najmniejszego oporu, nie neguje niczego, potulnie spełnia każdą zachciankę oprawcy.
Następną groteskową postacią jest Drew Jones. Seryjny gwałciciel, amator podduszania podczas seksu, który niemal pyta o zgodę. Drew lubi niewinne dziewczyny, a Hope wpisuje się w ten typ idealnie. Dodatkowo dziewczyna ukrywa niechęć do szefa, ale jej bierność nie prowokuje go do posuwania się dalej. Subtelny dotyk, dwuznaczne komentarze to niewiele jak na seksualnego drapieżcę. Drew wzbudza w niej obrzydzenie dwuznacznymi wypowiedziami, lecz w podobnym stylu słowa oprawcy, porywacza wywołują pożądanie. Może nie rozumiem syndromu sztokholmskiego, ale dla mnie jest to nielogiczne, tym bardziej że Knox pociąga ją od pierwszych chwil. Dziewczyna nie zauważa niewłaściwości sytuacji. Jest szczęśliwa, gdy Knox obdarzy ją namiastką uśmiechu.
Jak na powieść obyczajową, czy romans relacje między Hope i Knox'em są sztywne.
Opisy słabo ukazują emocje, które powinny być oczywiste — strach, żal, tęsknota za straconą miłością, pożądanie.
Ona chce go ocalić, on chce być ocalony. Ale skąd w niej przeświadczenie, że jest dla niego kimś więcej?
Stylistycznie było całkiem przyzwoicie. Rażące i niepasujące do całości były ordynarne określenia seksualnych fantazji bohaterów.
Finał rekompensuje nieudane wrażenie. Choć jest dość oczywisty, to jednak w końcu coś wzbudziło we mnie emocje. Znacznie poprawił ogólny odbiór.