Dziecko, dziewczynka i jej dom z kochającą mamą i tatą. Tak – ładnie brzmi, jeszcze ładniej wygląda – na obrazku, czy na zdjęciu, gdy grymasy na twarzach układają się w kształt uśmiechu. Życie wielu rodzin malowane jest czarnym kolorem lub czarnym z odcieniem czarnego. Nie ma kochającej mamy, która rano zrobi racuszki jabłkowe, nie ma ukochanego tatusia, który podwiezie do szkoły. Są, ale po co? Są, ale mają dziewczynkę, dziecko jeszcze, która nagle staje się zapomnianym gadżetem dorosłych. Jest, ale jakby jej nikt nie dostrzegał, bo tak łatwiej. Unikanie jej, to jakby unikanie kłopotu. Nie usłyszy od nich nigdy, że miłość do niej wypełnia ich od stóp do głów. Że wszystkie miejsca w ich ciałach, o których nie wiedzieli, że dotąd były puste, teraz są wypełnione nią.
Bo...
Bo był u chłopczyk, ale utonął.
Było ich dwoje, a teraz? Teraz jest ona, niekochana. I jest ciemność i śmierć i martwe dziecko w ramionach matki, która nagle pękła na pół. Przestała być kobietą. Powierzchnia wody odbiła krzyk rozpaczy na całą zatokę, aż do portu, niczym megafon śmierci. Syn, jak lalka, w ramionach tej, która go urodziła.
Adirane nie odnajduje się w roli matki jedynaczki. Miała ich dwoje, ale z jednym? Nie odnajduje się w takiej rzeczywistości. Staje się cieniem kogoś, lecz z pewnością nie siebie samej. Odsuwa się od męża i od ludzi. Żyje schematem próbując jakoś funkcjonować lecz jest nieobecna. Wyrzucona poza nawias normalności wyjeżdża do babci. W milczeniu przekraczając próg własnego mieszkania, zamyka ich życie, przekręca klucz i odchodzi. Dowiedzą się o tych, kiedy rano wstaną i przyczłapią do kuchni. Nikomu nie będzie się tłumaczyć, myśli. Jedzie do babci, ale i matki, z którą nie rozmawiała 5 lat.
I nagle, nad ranem, spotykają się trzy kobiety. Przeszłość Ruth, teraźniejszość Adrian i przyszłość Adriane. Trzy matki, które łączą geny, felerne macice i groby małe, jak kołyski dziecięce. Dom, w którym są, nie jest już tą samą, znaną im przestrzenią. Zbyt wiele osób w nim brakuje, zbyt wiele odeszło. Są one, poharatane, stygmatyzowane cierpieniem, czekające na co? Na odpowiednią chwilę do rozmowy? Na jakiś gest? Na wyjęcie z dna szafy „apteczki, żeby ukoić wspomnienie o sobie jako matce?”. Starają się lepić to życie tutaj, razem, każdego dnia. W samotności łykają pigułki na uleczenie własnego smutku. W samotności płaczą, ale to nie ma sensu, bo przeciwko komu? Przeciwko czemu?
Trzy kobiety w jednym domu. Babcia bliska śmierci, matka gdzieś w zawieszeniu i Adriane, jej córka, która nie potrafi z nią rozmawiać. Dystans międzypokoleniowy, czy może międzyludzki? Czarna otchłań, której nie sposób przysypać, by po latach po niej przejść. Trzeba to wszystko odbudować, przerzucić pomost, by do siebie dojść. Matka do dziecka, dziecko do matki – spotkanie w połowie drogi.
O tym pisze Aroa Moreno Duran w „Odpływie” - o samotności w rodzinie, o byciu niepogodzoną z życiem i z sobą. „Odpływ”-ają myśli, by powrócić zbełtane z mułem wątpliwości. „Odpływ” to historia trzech kobiet, które zapomniały o czułym geście wobec siebie nawzajem. Zapomniały o spojrzeniach, czy dobrej ciszy będącej lepiszczem ich wspólnego bycia. Nie ma między nimi właściwych słów. Mówią niezrozumiałym dla siebie językiem. A przecież „języki są takie ważne (…). Mówienie językiem ludzi, których kochasz to pierwszy krok, żeby ich zrozumieć”. Bohaterki uczą się mówić do siebie i rozumieć siebie. Uczą się słuchać i okazywać uczucia wobec siebie. Starają się siebie od nowa poznać i nauczyć, wręcz dopasować, przywyknąć do głosu, czy żałosnych ruchów codzienności. Szukają miejsca dla siebie od nowa. Od tu i teraz. Od Ruth, której ciała po śmierci nawet nie dotykały tonąc we własnych bezradnościach.
Jednak „Odpływ” nie jest typową sagą. To powieść, którą splatasz z trzech wątków, jak warkocz. Próbujesz okiełznać fabułę na swój sposób, co może męczyć i częstokroć wymykać się jakiejkolwiek zasadności. Przeraża cię dystans między kobietami i ich niechęć do przełamania go. Jednak sam tekst powieści do łatwego czytania nie należy. Odtwarzasz przeszłość każdej z nich, współodczuwasz ból, straty i łzy. Wiesz, co to znaczy utrata dziecka w 9-tym miesiącu ciąży, czy depresja. I to chwyta za serce, jednak styl pisania Duran jest zawiły. Pojawiają się zlepki słów, czy myśli wyrwanych z kontekstu, których znaczenia nie rozumiesz. Męczy cię lawirowanie między przeszłością, a teraźniejszością. Dlatego też „Odpływ” wymaga czasu i ważności. Nie spiesz się, doradzam, czytaj powoli, acz skrupulatnie. Jeśli trzeba, wracaj do wcześniejszych stron i słów, by złapać sens chwil. Buduj fabułę słowo po słowie, buduj po sam dach i komin. Czytaj i układaj tę historię w sobie, a dopiero wówczas zrozumiesz prawdę.
„Odpływ” Aroa Moreno Duran to wymagająca lektura. Dla koneserów. Dla tych, którzy w powieściach szukają innego tła aniżeli to widoczne na pierwszym planie. Szukają mało widocznego dna.
Za świetny czas spędzony z lekturą dziękuję Stowarzyszeniu Sztukater.