Jestem jak postać wycięta ze zdjęcia i wklejona w inne zdjęcie, do którego trochę nie pasuję. Nieruchoma, sztywna, wciśnięta w nie swoje wymiary. I mogłabym się rozzłościć przez samo to i wpaść w spiralę gorszego samopoczucia, nie potrzebując żadnego powodu prócz własnego niezadowolenia. Ale szarość zniknęła. Jestem w codzienności. Tu i teraz. Jak manekin. Tu wstaję wcześniej, w ciemnej jeszcze kuchni piję czarną kawę i wychodzę za dom, za wszystkie domy, za ten dom, który w sobie noszę też. I idę w miejsce, gdzie kiedyś było jezioro, a teraz to miska pozostawiona do wysuszenia. Pusta, jak moja dusza, jak ja sama, jak wszystko co mnie otacza. Nogi niosą mnie tam, gdzie kiedyś była ona i nie było wojny, a żelazne brzuchy niemieckich samolotów nie przecinały niebieskiego nieba nad głowami. Nie było krwi wsiąkającej w mundur i spodnie, nie było krwi w butach i poranionych stóp, które paliły przy każdym kolejnym kroku. Nie było wymiocin na wnętrznościach rozszarpanego brzucha zabitego przed chwilą człowieka. Nie było hełmu z ziemi i krwi i nie było pistoletów i tego całego gówna, które wlazło w każdy por skóry. Pulsowało życie i wszystko w nas. A teraz? Teraz ból, jabłko i czekanie. Na nic. Bo wszystko było i minęło mnie i to życie i zniszczyło wszystko, przygarbiło ludzi i podało w wątpliwość istnienie Boga.
Zostało tylko tyle, by chodzić, pracować, jeść. By harować na śmierć, od rana, pić bimber i osuwać się w siebie, bo odpoczynek odsuwał szarość. Wynurzam się wtedy i wszystko to zło. Ja bez uczuć, bez smaku w ustach, bez serca. Ja bez niczego. Pusta. Tak bardzo pusta...
Nie istnieje nic więcej niż cisza, albo zdania, szarpane, niedokończone, zawieszone, jak brudne łachy na haku. Bo tam... Bo Niemcy... Irenka... Błoto i ciała i podeszwy, bo to wiesz, jutro niedziela... Wszystko to razem... Papierosy, starzały...
Poruszam się wolno, prawie wcale. W nocy jestem wężem i mam nóż za paskiem. A w dzień? Kim jestem w dzień? I czy ja kimkolwiek jeszcze jestem?
Gdzie Irenka?
Małecki ponownie sprawił, że zanurzyłam w nim, odurzyłam zapachem. Rozlał się we mnie wielki smutek. I ból. Niewysłowiony ból, który osiadł na całym moim wnętrzu. Oczy zaszły mgłą, kark zesztywniał w pochyleniu, kostur w prawej ręce trzymał mnie jeszcze w ludzkim pionie. Niebo i piekło się we mnie spotkały, grzech i przebaczenie. Jestem jak przybysz znikąd, głodny i pusty, jak rzucony ochłap. Jestem manekinem człowieka, pozorem tylko. Jedni się mnie boją, inni ciekawi tym, co przynoszę i tym, co jeszcze za mną przyjdzie, jeszcze inni prosto, bez liczenia, bez kupczenia otwierają drzwi swoich chałup i mówią wejdź. I jestem nagle strzały i krew i porażka. Bo nawet umrzeć nie potrafię...
Takiej powieści szukałam, pożądałam wręcz, a gdy już ją zdobyłam...
Pochyliłam się i zapłakałam, jak jeszcze nigdy w życiu.
Małecki jest osobą, której nie sposób nazwać. Każde słowo będzie tym nieadekwatnym, nieodpowiednim. To pisarz smakosz, smakosz słów. Dobiera je wedle jakiegoś szyfru i układa zdania, które tak piękne jednocześnie ranią całe ciało. Chodź – mówią, chodź – szepczą... Wyrazy, jak jasne kamienie u mych stóp prowadzą mnie. A ja ufam im. I jemu też. I powoli, bez pośpiechu, krok za krokiem, zatapiam się w książce. Budzą się nieznane dotąd reakcje, staję się kimś innym – Satusiem. A wszyscy wokół mnie, to zagubieni pośród zmieniającej się rzeczywistości ludzie o zachwianej wierze w siebie i w Boga.
„Saturnin” to piękna i kolorowa, rozrywająca serce powieść, którą czyta się w samotności duszy. To studium, którego czytanie wręcz boli. Prawdziwość słów sprawia, że człowiek, niby doświadczony w każdej dziedzinie, karleje. Wszystko przytłacza. Fabuła staje się nie do udźwignięcia. Są łzy i wewnętrzny marazm, otępienie jakieś. Czytasz, personifikujesz się z wszystkimi bohaterami i z nikim równocześnie, a to tylko potęguje twój wewnętrzny płacz. Gorycz zamiast wypływać na zewnątrz, spływa w ciebie i to... jest piękno owej książki.